czwartek, 31 grudnia 2009

"Dzieci Groznego" Åsne Seierstad

Rozmiłowana w Bułhakowie była studentka filologii rosyjskiej przybyła do kraju, w którym w szkołach dzieci uczą się, że do domu lepiej wracać obłoconą drogą, niż piękną łąką. Na tej pierwszej bowiem znajduje się mniej min.

„Terek pluszcze o kamienie, toczy mętny zdrój; na brzeg pełznie zły Czeczeniec, ostrzy kindżał swój” – pisał w połowie XIX wieku rosyjski poeta i prozaik Michaił Lermontow, oddając strach i pogardę jaką wobec dążących do niezależności mieszkańców Kaukazu odczuwali Rosjanie. Przeszło sto lat później niemal identyczny pogląd wyraża Nikołaj, młodzieniec z Uljanowska, który stał się kaleką, po tym jak nadepnął na minę na drodze do czeczeńskiego Centoroj, Aleksiej, student, którego klatkę piersiową przyozdabia tatuaż z rosyjskim orłem trzymającym w dziobie swastykę, dwóch profesorów matematyki zmierzających na konferencję w Moskwie, oraz całe rzesze podobnych im mieszkańców byłego Związku Radzieckiego. Być może myśleliby inaczej, gdyby na początku lat dziewięćdziesiątych Dżochar Dudajew nie potraktował zbyt poważnie wypowiedzi Borysa Jelcyna, który zachęcał każdego, aby wziął tyle wolności, ile jest w stanie unieść.

wtorek, 29 grudnia 2009

Bajzel "Miłośnij"

Od pierwszych taktów aż do samego końca płyta trzyma równy, wysoki poziom. W końcu nie bez powodu Bajzel określany bywa mianem nadziei polskiej sceny alternatywnej.

Orson Welles powiedział kiedyś: „We Włoszech przez trzydzieści lat rządów Borgów mieli wojnę, terror, mord i rozlew krwi. Zrodzili Michała Anioła, Leonarda da Vinci i renesans. W Szwajcarii mieli braterską miłość, pięćset lat demokracji i pokoju i co zrodzili? Zegar z kukułką”. Chaos może być kuźnią arcydzieł. Nie powinno nas zatem dziwić, że bajzel jest w stanie stworzyć dobre płyty.

W rok po udanym debiucie nowy krążek wypuścił Bajzel, prywatnie Piotr Piasecki – młody talent odkryty przez Tymona Tymańskiego, jeden z ciekawszych jednoosobowych zespołów od czasu Patyczaka i jego niezniszczalnej gitary, muzyk okrzyknięty nadzieją polskiej sceny alternatywnej, którego na łamach „Newsweeka” Robert Ziębiński niebezpodstawnie określił mianem polskiego Becka et cetera, et cetera. I jak to zwykle życiu bywa, przez rok wiele się zmieniło, a jeszcze więcej pozostało takie same. Z rzeczy nowych warto odnotować fakt, że Bajzel zaczął pisać teksty w języku polskim, z rzeczy niezmiennych natomiast to, że „Miłośnij” trzyma poziom.

piątek, 18 grudnia 2009

"Siódmy Dzień" Carlos Saura

"Siódmy dzień" do kanonu sztandarowych dzieł Carlosa Saury na pewno nie wejdzie, nie ma jednak powodów, dla których miałby nie wejść w skład wideoteki miłośników kina. Choć nie spełnia pokładanych w nim oczekiwań, jest to obraz nad wyraz przyzwoity.

Po sześciu dniach tworzenia świata Bóg odpoczął, dając tym samym przykład człowiekowi. Pamiętnej niedzieli, 26 sierpnia 1990 roku, bracia Izquierdo nie poszli w jego ślady. Zamiast odpoczywać, wysłali przed oblicze Pana osiem osób. Osiem, ponieważ niecelnie strzelali. Ich kule dosięgły łącznie dwadzieścia jeden mieszkańców Puerto Urraco. Powodem, dla którego ulice wioski spłynęły krwią, była długoletnia waśń rodowa, tocząca się między familiami Izquierdów i Cabanillasów. Historia ta nie powstała w głowie żadnego scenarzysty. Napisało ją życie, hiszpańska mentalność i kultura, w której prawo rodowej zemsty jest święte. Po czternastu latach od tragedii, historię tę na warsztat wziął Carlos Saura, uznawany przez krytyków za jednego z najwybitniejszych hiszpańskich reżyserów. Nieco zmienił, jeszcze więcej dodał, a wszystko to ukrasił pięknymi zdjęciami i porywającą muzyką. Udało mu się zgromadzić i odpowiednio pokierować znakomitą obsadą, w skład której weszli m.in. Victoria Abril, José Luis Gomez, Juan Diego i José Garcia.

niedziela, 13 grudnia 2009

"Rękopis zapodziany w Saragossie" Krzysztof Rudowski

Powieść Rudowskiego sprawdza się nie tylko jako udana kontynuacja dzieła Jana Potockiego, lecz również jako utwór niezależny. Jest inteligentnie i z humorem – zupełnie jak na okładce.

By przekonać się, jak trudno o dobrą kontynuację, nie trzeba wybiegać pamięcią daleko w przeszłość – wystarczy przypomnieć sobie prezydenturę Georga W. Busha i wskaźniki poparcia społecznego na koniec jego pierwszej i drugiej kadencji. Świat wielkiej polityki od literatury różni to, że w tym drugim przypadku nie można liczyć, aby coś umknęło uwadze oceniających – wszystko wszak pozostaje na papierze. Kredyt zaufania, jakim czytelnicy darzą autora, jest w istocie sporym brzemieniem, który strącił z piedestału już niejednego. Cóż więc z tego, że „najbardziej lubimy to, co już kiedyś jedliśmy”, skoro nic nie smakuje tak dobrze jak w przeszłości, a i ryzyko, że na naszym talerzu pojawi się ogrzewany kotlet, jest raczej wysokie.

Napisanie dobrej kontynuacji jest zadaniem jeszcze trudniejszym, kiedy podejmuje się go osoba inna niż sam twórca oryginału. A kiedy już młody twórca mierzy się z jednym z największych arcydzieł polskiej literatury, sam fakt stworzenia książki, której lekturze nie towarzyszy grymas odrazy na twarzy czytającego można rozpatrywać w kategoriach sukcesu. Krzysztof Rudowski nie dość, że ten „plan minimum” zrealizował, dostarczył w nasze ręce powieść naprawdę dobrą. Co więcej, „Rękopis zapodziany w Saragossie” sprawdza się nie tylko jako udana kontynuacja dzieła Jana Potockiego, lecz również jako utwór niezależny.

piątek, 11 grudnia 2009

"Henri Désiré Landru" Christophe Chabouté

„Henri Désiré Landru” jest pozycją solidną, pełnymi garściami czerpiącą z dorobku nie tylko samego komiksu, ale i innych form sztuki. To trzymająca w napięciu klasyczna opowieść kryminalna, z wisienką na torcie, w postaci alternatywnej wersji znanej wszystkim historii.

Henri Désiré Landru był typem człowieka, którego mijamy na ulicy bez mrugnięcia okiem, a na towarzyskich spotkaniach głęboko wytężamy pamięć i pstrykamy palcami próbując dopasować nazwisko do znajomej twarzy. Ot, drobny, stateczny pan o nienagannych manierach, które pozwalały mu wywrzeć pozytywne wrażenie na otaczających go damach, pozbawiony jednak przebojowości, która pozwoliłaby mu brylować w towarzystwie. Kiedy ogląda się jego archiwalne fotografie, trudno uwierzyć, że we francuskiej kulturze człowiek ten może zajmować miejsce, które u Anglików przeznaczone zostało Kubie Rozpruwaczowi. Słowem – być pierwszym seryjnym mordercą nowej ery, symbolem zmian jakie zaszły w świecie wraz z ostatecznym upadkiem tradycyjnego społeczeństwa.

niedziela, 6 grudnia 2009

Wywiad: Marvano

"CHCĘ BYĆ TWÓRCĄ, A NIE ODTWÓRCĄ" - ROZMOWA Z MARVANO


Belgijski rysownik i scenarzysta komiksowy opowiada o swych wrażeniach z pobytu w Polsce, planach na przyszłość, artystach, którzy wywarli na niego wpływ, i dziwnym wynalazku zwanym „lektorem”.

Marvano – twórcę znanego ze współpracy z Joe Haldemanem przy okazji „Wiecznej Wojny”, „Wiecznego Pokoju” i „Dallas Barr” oraz ze swego autorskiego projektu „Berlin” – spotkałem zupełnym przypadkiem na dworcu kolejowym w Łodzi, tuż po zakończeniu 20. Międzynarodowego Festiwalu Komiksu.

Obliczywszy naprędce prawdopodobieństwo takiego spotkania, postanowiłem wykorzystać to niewyobrażalne zrządzenie losu i przeprowadzić z nim rozmowę. Po krótkiej wymianie kurtuazyjnych zwrotów, rozpoczętej od nieśmiertelnego „Hello, Mr. Marvano?”, dowiedziałem się, że obaj zmierzamy do Krakowa, a sam artysta będzie zachwycony, mogąc podczas podróży z kimś porozmawiać. W ten oto sposób rozpoczął się wywiad, przeprowadzony w iście partyzanckich warunkach – naszym słowom akompaniował jazgot tłoków, wokół nas dokonywał się exodus podróżnych, a światła w wagonach nader często odmawiały posłuszeństwa. Sam artysta okazał się niezwykle otwartym, sympatycznym człowiekiem, który mimo estymy jaką cieszy się na świecie, nie zatracił nic ze swojej naturalności.

Naszą rozmowę chciałbym rozpocząć od nieco banalnego pytania, które zapewne słyszał Pan już dzisiaj przynajmniej kilkanaście razy. Niemniej jednak niech formalności stanie się zadość: jak podobała się Panu 20. edycja Międzynarodowego Festiwalu Komiksu?

Było cudownie. Jak zwykle zresztą w waszym kraju. Na festiwalu w Łodzi jestem już drugi raz, byłem również gościem na jednym z waszych konwentów science-fiction [mowa o Polconie z 2007 roku – D.G.]. Wasz kraj i jego mieszkańcy bardzo mi się podobają, tak więc chętnie ponownie tu wrócę.