Pokazywanie postów oznaczonych etykietą publicystyka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą publicystyka. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 4 maja 2010

Jak... wprowadzić porno w obręb popkultury

Od ponad trzech dekad obserwujemy proces stopniowego przenikania pornografii do kultury popularnej. Autobiografia największej gwiazdy porno-biznesu znakomicie wpisuje się w ten trend, zarówno jako jego świadectwo, jak i jeden z elementów.

Pornografia towarzyszy człowiekowi od czasu, kiedy pierwszy cromagnonczyk odkrył, że modelując kawałek gliny, kamienia kredowego czy mamuciego zęba, może nadać mu wymarzony przez siebie kształt, po czym stworzył miniaturową istotę idealną, kwintesencję kobiecości i niedościgniony wzór, do którego będzie mógł tęsknić przez resztę swych dni. Jak każde zjawisko sprawiające, że nasze policzki oblewa rumieniec, na przestrzeni wieków kultura zmiotła pornografię pod dywan, pozostawiając jednocześnie możliwość jego podnoszenia, mikroskopijnego niemal badania i zaspokojenia perwersyjnej ciekawości. Tak przynajmniej drzewiej bywało, bo ostatnimi laty obraz ten nabrał nowych, zgoła odmiennych odcieni.

W niesławnej „Dziwce” Marii Lidón znalazła się pamiętna scena, w której oburzone gwiazdki porno wypinają swe silikonowe usta i protestują przeciw porównywaniu ich do prostytutek, siebie same określając mianem artystek. Większość osób niespecjalnie zainteresowana jest rozdrabnianiem różnic pomiędzy poszczególnymi rodzajami kupczenia swoim ciałem, więc i podobne rewelacje samozwańczych „królowych analu” skwituje co najwyżej pobłażliwym uśmiechem. Jeśli jednak myśli tej poświęcić nieco czasu, dochodzi się do wniosku, że coś może być tu na rzeczy…

niedziela, 22 listopada 2009

Civil Religion a amerykańskie kino głównego nurtu

I. „Co nas drażni w amerykańskim kinie?”, czyli: tytułem wstępu.

Gdy przyjrzeć się ogólnodostępnym polskim portalom filmowym pod kątem amerykańskich produkcji główno-nurtowych można dostrzec ciekawą zależność – niesłabnące zainteresowanie tego typu kinematografią połączone z intensywną jej krytyką. Krytyka ta nie odnosi się - o dziwo - do wszystkich aspektów hollywoodzkiego kina będących konsekwencją jego przynależności do szerszej kategorii kultury masowej. Wzburzenia zwykle nie budzą: niewiarygodny portret psychologiczny bohaterów, efekciarstwo, szereg nielogiczności, czy w końcu łopatologiczna konstrukcja filmu – one co najwyżej lekko irytują. Prawdziwe larum podnoszone jest w odniesieniu do jednej, szczególnej cechy kina zza wielkiej wody, mianowicie do jego „amerykańskości”. Na ową „amerykańskość” składają się: nadmierny patos, nieustanne machanie flagami oraz przesadna ilość czegoś, co określić można – kolokwialnie i dosadnie, aczkolwiek niezwykle trafnie – mianem bogoojczyźnianego bełkotu. Istnieje – ba, całkiem dobrze sobie radzi – szereg reżyserów, którzy z ich chronicznego nadużywania uczynili swój znak rozpoznawczy. Nietrudno odgadnąć, że wszystkie z wyżej wymienionych elementów wiodą prym w rozlicznych wariantach kina epickiego (począwszy od jego nurtu wojennego, na science-fiction skończywszy) – w końcu nic tak nie sprzyja łopotaniu sztandarów jak chwila śmiertelnego zagrożenia, a i nie ma lepszego momentu na wygłoszenie płomiennej inwokacji do Boga i Ojczyzny niż kiedy stoi się na truchłach wrogów z pozoru nie do zwyciężenia. „Amerykańskość” nie kończy się na kinie epickim - drugim jej bastionem są dramaty sądowe. Brak świstu pocisków rekompensowany jest tu walką słowną, najeźdźcy zagrożeniem wewnętrznym, a fizyczna anihilacja zostaje zastąpiona ryzykiem zniszczeniem jedynego słusznego amerykańskiego stylu życia. Tyle o różnicach – liczba flag i płomiennych przemówień pozostaje ta sama.