Wbrew opinii inżyniera Mamonia polskie kino zdolne było wydać na swe łono obrazy pozbawione dłużyzn i wszechogarniającej nudy, pełne za to werwy, przygody, futurystycznych technologii i międzyplanetarnych lotów kosmicznych. Zwłaszcza w koprodukcjach.
Lato 1969 roku. Pokład „Świerczewskiego”. Słonce praży niczym w otwierających scenach „Upadku” Schumachera. W tle da się posłyszeć miarowy szum Wisły. Co jakiś czas ktoś potyka się o kolejne butelki płynnego chleba, radośnie wytaczające się spod leżaków. Za kamerą krzątają się Piwowarski i Barszczyński. Przed kamerą zasiada nieśmiertelny tandem Maklakiewicz-Himilsbach. Taśma się kręci. Maklakiewicz daje się porwać osobowości inżyniera Mamonia, który powoli eksplikuje kondycję polskiego kina:
Nie chodzę na filmy polskie w ogóle. Nudzi mnie to po prostu. Zagraniczny to owszem. Pójdę sobie. Bo fajne są zagraniczne. Wie pan? A w filmie polskim, proszę pana, to jest tak: nuda. W ogóle brak akcji jest. Nic się nie dzieje. Aż dziw bierze, że nie wzorują się na zagranicznych. Załóżmy proszę pana, że jakiś polski aktor gra, nie? Na przykład zapala papierosa, nie? Proszę pana, zapala papierosa i patrzy tak… W prawo. Potem patrzy w lewo. Prosto. I nic. Dłużyzna, proszę pana. Siedzę sobie, proszę pana, w kinie. Pan rozumie. Patrzę na to… I aż mi się chce wyjść z kina, proszę pana. I wychodzę....
Wbrew temu, co sądzić mógł sceptyczny inżynier, również w ramach polskiego kina pojawiały się obrazy, w których działo się nie dość, że dużo, to i szybko, a nudy i dłużyzn zawierało się w nich tyle, ile logiki przyczynowo-skutkowej, czy poszanowania elementarnych praw fizyki. Bohaterowie ich, jeżeli już palili papierosa, czynili to w biegu lub podczas iście bondowskiego pościgu samochodowego, nie mając czasu nieśpieszne kontemplowanie przestrzeni rozpościerającej się przed ich oczyma. Nie brakowało i pozaziemskich cywilizacji, kamiennych posągów rażących śmiercionośnymi promieniami, wszelkiej maści zjaw i monstrów, tak swojskich, jak i z importu, super-komputerów, sztucznych ludzi, lśniących kombinezonów, czy majestatycznych statków kosmicznych. Zwłaszcza na kolei. Tfu! Zwłaszcza w koprodukcjach, tworzonych ramię w ramię przez ekipy bratnich republik socjalistycznych, raz za razem udowadniające, że niestraszna jest im konkurencja ze strony wielkich imperialistycznych wytwórni.
Gdy przed trzydziestoma pięcioma laty Aleksander Jackiewicz ubolewał nad kondycją współczesnego kina, pisząc że „pełno na ekranie stylizacji świata na jaskrawe, jednoznaczne, atrakcyjne obrazki, ludzi na figurki i kukiełki, ich spraw na niezwykłe widowiska”*, wywód swój śmiało mógł odnieść nie tylko do produkcji zachodnich, lecz również do wzorowanych na nich widowisk science-fiction powstających pod czujnym okiem Kurta Maetziga i Gottfrieda Kolditza, enerdowskich przygodówek, czy radzieckich wariacji na temat opowieści płaszcza i szpady. Dwa lata później ziemia zatrzęsła się pod tętentem Kina Nowej Przygody, w 1978 roku natomiast po drugiej stronie Żelaznej Kurtyny na ekrany kin trafił debiut fabularny Marka Pietraka.
Lucas przetoczył się przez świat filmu wiodąc u swego boku Jeźdźców Apokalipsy. Przed nim kroczyła pożoga, a za nim karnie maszerowali władcy Cthulhu. Fabuła podwinęła ogon, schronienie swe znajdując w produkcjach festiwalowych, zawieszenie niedowierzania – od dziesięcioleci wpisane w istotę kina rozrywkowego – ustąpić zaś musiało kompletnemu jego wykarczowaniu. Ile złego nie powiedzieć by jednak o dziedzictwie Lucasa, trudno zaprzeczyć, że solidna dawka eskapizmu była tym, czego Ameryka końca lat siedemdziesiątych potrzebowała. Zimna Wojna trwała w najlepsze, jeszcze niedawno amerykańscy chłopcy zbierali cięgi od wietnamskich chłopów, nad krajem ciążyło zaś widmo atomowej zagłady oraz nader świeża pamięć Afery Watergate. Któż w takich warunkach chciałby oglądać kolejnego „Taksówkarza”?
W kraju, w którym telewizja katowała widzów przemówieniami smutnego generała, idea wolności słowa była ponurym żartem, przed sklepami ustawiały się kilometrowe kolejki, a jeansy i pomarańcze z peweksu były symbolem niebywałego statusu, zapotrzebowanie na celuloidową ucieczkę do innego, pełnego wrażeń świata zdawało się być nieporównywalnie większe. Tym trudniej z perspektywy czasu uwierzyć, że tak niewielu rodzimych twórców gotowych było ruszyć tą ścieżką. Jednym z nich był Marek Piestrak, reżyser i scenarzysta dziś na poły zapomniany, w dyskusjach przewijający się jeno w formie anegdotki, przyrównywany do Eda Wooda i przytaczany jako koronny argument na potwierdzenie tezy, że Polacy nie potrafią kręcić filmów przygodowych / horrorów / science-fiction (niepotrzebne skreślić).
Do grona filmowców szczególnie uzdolnionych Piestrak może rzeczywiście nie należał, jako jeden z nielicznych miał jednak w sobie na tyle ikry, by próbować zaszczepić na naszym podwórku zachodnie kino gatunków. Czynił to z rozmaitym efektem – zrealizował zarówno solidny obraz science-fiction („Test pilota Pirxa”), nierówny, lecz klimatyczny i przesiąknięty hammerowskim duchem film grozy („Wilczyca”), jak i produkcje zwyczajnie złe („Klątwa Doliny Węży” i „Łza księcia ciemności”). Sam fakt podjęcia rękawicy jest jednak wystarczającym powodem, by dziś dokonać próby rewaluacji jego twórczości. Tym bardziej, że niedawno nadarzyła się ku temu doskonała okazja. Oto bowiem sumptem Wydawnictwa Telewizji Kino Polska ukazał się na rynku boks „Pojechane w kosmos”.
W rzeczonym boksie znalazły się dwa filmy Piestraka – „Test pilota Pirxa” i „Klątwa Doliny Węży” – oraz po jednym obrazie wzmiankowanych już Maetziga i Kolditza – „Milcząca gwiazda” i „Sygnały MMXX”. Pierwszy z nich, jak się już rzekło, jest solidną, niskobudżetową produkcją science-fiction. Zwłaszcza teraz, po dwóch dekadach rozbuchanych widowisk ze statkami kosmicznymi w tle, docenia się konsekwencje z jaką Piestrak i jego ekipa przystąpili do adaptacji opowiadania Stanisława Lema. Sceny wymagające wykorzystania efektów specjalnych zostały ograniczone do niezbędnego minimum, postawiono natomiast na klaustrofobiczną atmosferę i narastający niepokój, będący wynikiem zarówno niepewnej sytuacji, w jakiej znaleźli się bohaterowie, jak i zachodzących między nimi interakcji, skażonych wzajemną podejrzliwością.
Nie mam żadnych wątpliwości, że pozytywne wrażenia, jakich widz doświadczyć może z obcowania z filmowym Pirxem, ulecą z niego wraz z kontaktem z „Klątwą Doliny Węży”. Polska odpowiedź na Kino Nowej Przygody, choć w chwili premiery okazała się sporym sukcesem komercyjnym, jest obrazem na wskroś fatalnym. O ile w swym debiucie Piestrak doskonale rozpoznał, jaka tonacja będzie dla niego najlepsza, w dziewięć lat później wykazał się kompletnym brakiem wyczucia. Kino przygodowe lat osiemdziesiątych, w przeciwieństwie choćby do jego odpowiednika z połowy XX wieku, ogląda się tak dobrze nie ze względu na scenografię, efekty, czy opowiadane w nim historie, lecz jego nieskrępowanego ducha, dystans, autoironię i ciągłe puszczanie oka do widza. „Klątwa Doliny Węży” to soc-filmowy wyrób przygodowopodobny, uginający się pod ciężarem powagi, tak sierioznyj, że aż komiczny. Gdyby został on nakręcony z przymrużeniem oka, to z kolei przymknąć można by na efekty specjalne, siekierą ciosane rysy charakterologiczne bohaterów, czy drewniane aktorstwo (kto wskaże gorszą rolę Wilhelmiego, niech pierwszy rzuci kamieniem). Ba, dodawałoby to filmowi campowego smaczku, który sprawia, że „Milczącą Gwiazdę” i „Sygnały MMXX” ogląda się dziś z nieskrywaną przyjemnością.
Jakie bowiem nie byłyby ambicje Maetziga i Kolditza, trudno spodziewać się, by nabywcy boksu wkładali ich obrazy do odtwarzacza DVD w celu innym niż poprawienie humoru. O ile jednak „Sygnały MMXX” już w chwili postania były o dobrą dekadę za zachodnimi produkcjami, o tyle „Milcząca gwiazda” doskonale wpisuje się w konwencję kina science-fiction realizowanego na całym świecie na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Feeria pstrokatych barw, scenografia i kostiumy potwierdzające odwieczną regułę, że im bardziej futurystycznie te starają się wyglądać, tym szybciej trafiają do szafy z tabliczką „retro”, umowne podejście do praw fizyki oraz budująca serce wizja współpracy narodów – wszystko to znamiona fantastyki owej epoki, niezależnie od tego, czy kręcona była ona w studio w Moskwie, Los Angeles, Londynie czy Tokio. Klasyczny, piękny w swej prostocie eskapizm. Taki, jaki i ja chciałbym oglądać, gdyby przyszło mi stąpać po ziemi w tamtych czasach. Jest co prawda w „Milczącej Gwieździe” jakaś ideologia – obecna nota bene i w powieści Lema, na kanwie której film nakręcono – lecz tę, wtedy jak i dziś, puszcza się mimo uszu, pozwalając by film oddziaływał wyłącznie na zmysł wzroku, a myśli nasze zmierzały hen, hen, ku gwiazdom i przygodzie.
*A. Jackiewicz, Antropologia filmu, Kraków 1975, s. 197.
Tekst stanowi rozszerzoną wersję artykułu opublikowanego pierwotnie na łamach pisma "16mm" Nr 18 (Grudzień 2010, Styczeń 2011)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz