piątek, 16 marca 2012

"13 zabójców" Takashi Miike

13 GNIEWNYCH LUDZI

Po seansie 13 zabójców na usta cisną się dwa słowa: Król powrócił! Remake zakurzonego samurajskiego klasyka okazał się tym, czego Takashi Miike od dawna potrzebował. To triumfalny powrót do czołówki japońskich filmowców. Sukces tym bardziej spektakularny, że na równi wyczekiwany, co niespodziewany, wszak większość krytyków – a i niemała część niegdysiejszych fanów – zdążyła już postawić na reżyserze krzyżyk, wieszcząc jego wypalenie twórcze i piętnując zaprzedanie duszy mamonie. Niepokorny Japończyk zaskoczył jednak wszystkich. Od lat nie nakręcił tak dobrego filmu.

Paradoksalnie, sukcesy lat 1999-2002, w których Miike stworzył swe najlepsze i najbardziej rozpoznawalne dzieła (Gra wstępna, Koroshiya 1, Bijitā Q, trylogia Dead or Alive), okazały się dla niego zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem. Wrota do świata wielkich wytwórni i solidnych budżetów stanęły otworem, wymusiło to jednak drastyczną zmianę stylu niegdysiejszego enfant terrible branży. Włodarzom wytwórni miłą była myśl, by na plakatach ich najnowszych produkcji widniało nazwisko kultowego reżysera, racjonalna kalkulacja podpowiadała jednak, że należy przytemperować mu pazur.

Miike, jak przystało na człowieka, który zawsze podkreślał, że jest rzemieślnikiem pracującym na zlecenie, a wszelkie autorskie insynuacje rodem z „Cahiers du Cinéma” zbywał śmiechem (kokieteria to, czy prawda szczera?), dostosował się. W ciągu ostatniej dekady regułą było, że jeżeli realizował ciekawy film, czynił to niejako mimochodem, na marginesie wysokobudżetowych produkcji, w przerwach między zdjęciami do przyszłych hitów frekwencyjnych. Choć i te ostatnie nie były pozbawione znaków rozpoznawczych geniusza rynku V-Cinema – zamiłowania do groteski, przełamywania konwencji i surrealistycznych wycieczek – elementy te zdawały się być włączane do nich raczej na zasadzie obowiązkowej sygnatury, niż na mocy nieskrępowanej, anarchicznej radości tworzenia.


Trudno więc dziwić się, że wieść o planach odświeżenia niemal pięćdziesięcioletniego utworu Eiichiego Kudō, miłośnicy reżysera przyjęli z mieszanymi uczuciami. Po prawdzie, remake 13 zabójców nie powinien był się udać. Pomijając już takie kwestie, jak nikłe doświadczenie reżysera w materii filmu historycznego i fakt, że klasycznych jidai-geki w Japonii od dawna się już nie kręci, projekt ten był zwyczajnie zbyt duży, by Miike mógł dostać nad nim wolną rękę. Okazało się jednak, że w tym przypadku studyjny dryl wyszedł mu na dobre.

Widz otrzymał perfekcyjnie skrojony dramat samurajski, odwołujący się do najlepszych wzorców z lat 50. i 60., śmiało, acz nie ostentacyjnie, wykorzystujący dobrodziejstwa nowoczesnej techniki filmowej, z wisienką na torcie w postaci sporego – przynajmniej w wersji przeznaczonej na rynek japoński – ładunku miikowszczyzny. Na poklask zasługuje również fakt, że Miike nie tylko nie dał się porwać nowomodnej gorączce pastiszowania, ale i z oryginałem obszedł się z należytym szacunkiem, nie starając się poprawiać go tam, gdzie nie było to potrzebne.

Choć na wieszczenie jest jeszcze nieco za wcześnie, 13 zabójców i o rok młodsze Harakiri: Śmierć samuraja zdają się znamionować nowy okres w twórczości reżysera – bardziej dojrzały, stonowany, stroniący od wizualnej ekstrawagancji, w którym styl nadal jest efektowny, lecz podporządkowany strumieniowi opowiadanej historii. Celuloidowa opowieść o straceńczym komandzie samurajów została poprowadzona z iście matematyczną precyzją. Począwszy od nieśpiesznej ekspozycji bohaterów, skończywszy na epickiej, ponad czterdziestominutowej batalii, forma i nastrój poszczególnych aktów warunkowana jest strukturą całości – rzecz niezwykła u twórcy, który dotychczas nad koherentność opowieści i wyraźny ciąg przyczynowo-skutkowy przedkładał zwykle siłę rażenia poszczególnych scen.


Największym atutem 13 zabójców jest jednak ich programowa wielowarstwowość, glejt satysfakcjonującej filmowej wojaży niemal dla każdego segmentu publiczności. W produkcji tej odnajdą coś dla siebie zarówno widzowie poszukujący „akcyjniaka” w historycznym entourage’u, oczekujący od kina dynamiki i widowiskowych potyczek, miłośnicy Japonii, delektujący się detalami z epoki, jak i smakosze kina samurajskiego, przeczesujący ekran w poszukiwaniu odniesień do klasyków gatunku.

Wielka w tym zasługa fabuły, która została skonstruowana tak, by mogła być zrozumiała dla ludzi dysponujących nawet ograniczoną wiedzą na temat Japonii. Ot, istnieje członek rodziny panującej, który ma zostać wyniesiony na jedno z ważniejszych stanowisk państwowych. Niestety, do piastowania tej funkcji zupełnie się nie nadaje, jako że jest nadużywającym prerogatyw władzy narcystycznym socjopatą, który może pchnąć kraj w odmęty wojny domowej. Naprędce organizuje się więc drużynę, pod wodzą szlachetnego, choć niepozbawionego własnych demonów, doświadczonego wojownika, która ma niewłaściwego kandydata skrócić o głowę. Wszystko oczywiście po cichu. Dla widzów, którzy do kina udają się ze względu na gatunkową proweniencję filmu, nie zaś historyczne zainteresowania, to, że ów socjopata jest przyrodnim bratem sioguna, inicjatorzy spisku rekrutują się z Rōjū (rada starszych), wojownik jest samurajem, zaś cała afera przypada na schyłkowy okres epoki Edo, stanowić będzie wyłącznie dodatkową atrakcję, przydającą seansowi egzotycznego kolorytu.

To podstawowe odczytanie, choć satysfakcjonujące, stanowi jedynie punkt wyjścia. Najciekawsze produkcje z klasycznego okresu jidai-geki były w swej istocie próbą historiozoficznej refleksji, zarówno nad przeszłością Japonii, jak i jej współczesną oceną. Przekształcając oryginalny scenariusz Takashii Miike i Daisuke Tengan (którzy współpracowali już ze sobą przy okazji Gry wstępnej i Piętna) odwołali się do tej tradycji. O ile pierwowzór Kudō był – głównie za sprawą nacisków jego gwiazdy, Chiezō Kataoki – w swej wymowie dość zachowawczy, oddając hołd wartościom busido, o tyle remake stawia w tej kwestii więcej pytań, niż udziela odpowiedzi.

Demoniczny brat sioguna, choć hołduje swym żądzom i żywi pogardę dla wszystkim stojącym niżej w hierarchii społecznej, niejednokrotnie wyraża słuszne skądinąd wątpliwości, co do sensowności istnienia klasy wojowników w czasach pokoju. Również część zamachowców w przedsięwzięcie angażuje się nie tyle ze względu na moralny imperatyw, co w poszukiwaniu śmierci godnej samuraja – dobra w 1844 roku deficytowego. Anachronizm ówczesnego systemu społecznego najpełniej odczuwa jednak Shinzaemon Shinada – przywódca tytułowej trzynastki – który stwierdza, że bycie samurajem to prawdziwy ciężar i wyraża pogląd, że nadejdzie taki dzień, w którym sługi powstaną przeciwko swym panom. Intuicja ta znajdzie potwierdzenie w napisach końcowych, w stosunku do oryginału wzbogaconych o informację, że w 23 lata po przedstawianych wydarzeniach system siogunatu został obalony.


Niestety, z powodu niezrozumiałej decyzji zachodniego dystrybutora, widzowie, którzy nie sięgną po wersję japońską filmu, zapoznają się ze skróconym o 15 minut półproduktem, ułomnym zarówno w warstwie historiozoficznej, jak i folklorystycznej (nożyce montażowe skutecznie pozbawiły jednego z bohaterów jego nadludzkich właściwości, ewokujących japońskie yōkai i chińskiego małpiego króla Sun Wukonga). Przede wszystkim jednak w wersji eksportowej niemal wyparowało absurdalne poczucie humoru – pieczęć twórcy, którą nawet w najpoważniejszych jego filmach chcą ujrzeć fani.

Szkoda to tym większa, że w postaci przeznaczonej na rynek japoński 13 zabójców to dzieło kompletne, jedno z najlepszych dokonań w karierze Miike, a zarazem jeden z najciekawszych jidai-geki, jakie japoński przemysł filmowy wydał z siebie na przestrzeni ostatnich trzech dekad. Powtórzmy więc jeszcze raz: Król powrócił!


Tekst stanowi rozszerzoną wersję artykułu opublikowanego pierwotnie na łamach pisma "EKRANy" Nr 1-2 (5-6) 2012

1 komentarz: