poniedziałek, 1 kwietnia 2019

Wygrzebane w archiwach: "Narodziny prawdziwego teatru", czyli Bolesława Gorczyńskiego fantazja o przyszłości filmu

Mamy dziś ogromne możliwości w zakresie wyboru sposobów konsumpcji fikcjonalnych fabuł. Możemy wybrać się do teatru lub do kina, zasiąść przed telewizorem, oglądać filmy online. Nie zawsze jednak tak było – niegdyś media konkurowały ze sobą z taką zaciętością, że triumf jednego był jednoznaczny ze śmiercią innego.

Było tak choćby w Warszawie w latach 1915-1935, kiedy to tradycyjny teatr padł pod naporem kina, to z kolei oddało pola telewizji, wreszcie zaś – teatr odrodził się, domowe odbiorniki wyrzucono na śmietniki, a kina zniknęły z pejzażu miejskiego.



A przynajmniej stało się tak w satyrycznej opowiastce fantastycznej autorstwa Bolesława Gorczyńskiego – cenionego dramatopisarza, dyrektora teatrów i publicysty – opublikowanej w 1908 roku na łamach „Świata”, ilustrowanego tygodnika poświęconego życiu społecznemu.

Numer, w którym zamieszczono tę opowiastkę, dostępny jest – tak jak i wiele innych numerów „Świata” – w zasobach biblioteki cyfrowej Polona. Z utworem Gorczyńskiego możecie również zapoznać się poniżej. W dwóch wersjach – tekstowej i skanach w formacie jpg.

*****

Narodziny prawdziwego teatru w Warszawie

(Fantazya z roku 1935).

Nadmierny w ostatnich czasach rozrost kinematografów natchnął utalentowanego autora „Nocy lipcowej” i ,,Bagienka” – którego nową sztukę będziemy oklaskiwali niebawem w Warszawie – do napisania tego feljetonu.

Znakomity artysta dramatyczny, M. Frenkiel, wierny przyjaciel ,,Świata“, dopomógł naszemu stałemu artyśccie rysownikowi, A. Zarzyckiemu, i zgodził się kilkoma swemi specyalnemi fotografiami zilustrowac ten artykuł, który niewątpliwie zainteresuje naszych czytelników.

...Gdy powodzenie teatrów złudzeń i wszelkiego rodzaju „fonów” i „grafów” wzrastać poczęło z każdym rokiem niepomiernie, wszelkie lokale w Warszawie okazały się dla tych przedsiębiorstw za szczupłe. Taka mnogość widzów pragnęła te widowiska oglądać!

Już zaniechano zgoła uczęszczać do teatrów prawdziwych, którym groziła ruina.

...Jakoż zjawił się około r. 1915-go do dyrekcyi teatrów przedstawiciel „The Columbia” i rzekł:

— Wy macie wielkie gmachy, my mamy wielką klientelę. Oddajcie nam Teatr Wielki, Rozmaitości i Letni...

— Ależ to są świątynie sztuki— odpowiedziano mu.— Co na to powie publiczność?

— Publiczność, szanowni panowie, będzie wam wdzięczną: ona pragnie teatru złudzeń. Dziś czasy się zmieniły. Złudzenie jest religią wieku. Kinematograf — świątynią sztuki. Wreszcie— vox populi. Publiczność dziś woła: panem et illusionem!...

— No, tak, zapewne, ależ, panowie,— zawahała się dyrekcya— co na to powiedzą artyści? Co powie Frenkiel, Leszczyński, Morozowicz?

— Bierzemy ich na siebie. Nie stracą na tem. Angażujemy ich.

— Ależ ambicya...

— Ambicya, proszę panów? Czyż lepiej być głodnym?

— Próbujcie panowie... O ile oni, no, i... poeci się zgodzą...

— Poeci?— podchwycił z uśmiechem przedstawiciel „The Columbia” — mamy już w tece sztuki Żuławskiego, Kozłowskiego, Zapolskiej... Gorkij pisze dramat dla nas i d’Annunzio, nawet staruszek Sudermann... M y dobrze płacimy, oni muszą żyć...

— Z artystami będzie jednak trudniej. Odbierzcie artyście występ publiczny...

— A będzie żył dłużej, bo nie będzie się denerwował. Odtąd będzie pracował w ciszy naszego gabinetu, nawiasem mówiąc, urządzonego luksusowo. Bufet, makao, pianole...

Od dyrekcyi udał się był przedstawiciel „The Columbia” do artystów. Wszyscy zrazu z oburzeniem odrzucili propozycyę, ale gdy im zręczny agent przedstawił w świetnych barwach kolosalność pomysłu i świetność spodziewanych zysków, gdy im wreszcie zaproponował olbrzymie honorarya, gdy nakoniec zostawił u każdego zaliczkę tak olbrzymią, o jakiej ten i ów słyszał zaledwie we francuskiej komedyi, — przełamały się upory, przyjęli propozycyę.

— Dziś kinematograf jest operą, dramatem. krotochwilą. Będziecie panowie artystami kinematografu. W tem nie ma obrazy— zakonkludował pan od „fonów”.

Leszczyński machnął ręką z obrzydzeniem, Rapacki krzyknął: „Histryoni, psiakrew !" —najdłużej opierał się Frenkiel.

— Jakto? więc ja się nie będę ukazywał publiczności wcale? Przecież to lekceważenie.

— To postęp, proszę szanownego pana. Niema pana, a jednak jest pan. Trzeba z żywym i naprzód iść... Wreszcie pan szanowny ma syna, musi go edukować... a żona, a mieszkanie.

— Prawda — rozrzewnił się Frenkiel — muszę edukować syna, utrzymać żonę, płacić mieszkanie, jeść...

— I, proszę szanownego pana, niech pan zważy: nie będzie zgoła koncertów dobroczynnych...

— Nie będzie?! — podchwycił z radością Frenkiel.

— Żadna dama dobroczynna nie będzie odtąd nachodziła szanownego...

— Żadna dama dobroczynna?! Przyrzekasz pan? Przyjmuję... Natychmiast przyjmuję.

Kontrakty podpisano.

Wkrótce na miejscu teatru Wielkiego, Rozmaitości, Letniego urządzono „illuzyony” , z których cała Warszawa była zadowolona. Na miejscu dawnej kurtyny zawieszono prześcieradło, z jaskółek i galeryi porobiono miejsca najdroższe, z pierwszych foteli — najtańsze, ceny miejsc zniżono do minimum. Frekwencya była olbrzymia. Dobijano się o miejsca. Chwalono teatr i nawet przekładano ponad dawniejszy.

Bo to, proszę zważyć: taniej, krócej, szybciej, a w rezultacie to samo. Tak samo chodzą, mówią, przewracają się, śpiewają, odgrywają dramaty, martwią się, śmieją, myślą (a wszystko bez drgania!)— słowem zupełny teatr. 1 za cośmy dawniej płacili tak drogie sumy za wejście? Trzy ruble do krzeseł za jeden dramat, podczas gdy dziś płacimy rubla za „Hamleta” i „Damę od Maksyma”, grane jednego wieczoru?! Gdyby tak jeszcze nie kazano nam przychodzić do teatru, gdyby tak umożliwiono każdemu z nas wysłuchiwanie i oglądanie dramatów i operetek u siebie w domu?!

Marzenie stało się ciałem. Powodzenie obowiązuje, a potrzeba jeszcze większego... powodzenia jest— matką genialności.

...Około r. 1923 postęp sztuki iluzyonów doszedł do swego apogeum. Ostatnie słowo techniki złudzeniowej pozwoliło kilkuset tysiącom mieszkańców Warszawy o jednej i tej samej godzinie (z punktualnością zegarkową) oglądać, nie ruszając się ze swych mieszkań, arcywesołe komedye, smutne melodramy, dramaty, opery, operetki i t.d . Nie dość na tem: dramaty nie tylko były odgrywane, ale i mówione—głosami prawdziwych, znakomitych artystów dramatycznych! Premierę sobotnią z dziedziny dramatu, niedzielną z farsy, czwartkową od Gawalewicza i t. d. warszawianie słuchali przy kręgu lampy domowej! Artyści nie męczą się występami publicznemi. W lokalu biura „The Columbia” schodzili się nasi Leszczyńscy, Frenklowie, Kamińscy, Adwentowicze, Morozowicze, by pod kierunkiem reżysera odtworzyć daną sztukę. Słuchały ich otwarte wałki patefonowe, podziwiały —nastawione aparaty fotograficzne. Nazajutrz premiera dla kilkuset tysięcy słuchaczów! Panowie: Frenkiel, Morozowicz, Leszczyński w ciągu następnych dni otrzymywali na mieście liczne powinszowania z powodu swych kreacyi, za które, nawiasem mówiąc, pobierali od firmy „The Columbia” bajeczne sumy. Mniej więcej od 3 do 5,000 rubli za każdą nową rolę! Natomiast bytność jednej rodziny na premierach nie kosztowała więcej nad rubla (jednego rubla!) tygodniowo! Tyle, ile wynosił abonament domowego iluzyo-mikro-grafo-foto-telefonu

Aliści wszystko ma swój zenit... Dalszy perfekcyonizm w dziedzinie iluzyonowej stał się już absurdem. A publiczność, jak publiczność (wiecznie kapryśna), zaczęła narzekać. Uprzykrzył się jej — brak publiczności. Magazyny mód bankrutowały, zwijano sklepy galanteryjne, zmniejszyła się liczba małżeństw i urodzeń...

...Około r. 1930-go nikt już nie chciał abonować iluzyo-mikro-grafo-foto-telefonów, tłumacząc się, że nawet służące i dzieci uciekają z pokoju, gdy zadzwonią na przedstawienie...

Gdyby tak zbudować wielką salę teatralną dla przedstawień iluzyonowych — dawały się słyszeć coraz częściej głosy wśród publiczności.

Przedsiębiorstwo „The Columbia”, idąc za głosem ludu, podchwyciło ten projekt skwapliwie i wnet sposobem niezwykle uproszczonym w ciągu trzech tygodni stanęła na Placu Teatralnym na miejscu dawnego Wielkiego Teatru olbrzym ich rozmiarów balia, mogąca pomieścić do 5,000 widzów. Nowy rodzaj iluzyonu zyskał sobie ogromną popularność. Codziennie był zapełniany dwukrotnie: do 10,000 widzów płci obojga odwiedzało go w ciągu dnia jednego. Wraz podniósł się i dobrobyt w wielu sferach życia wielkomiejskiego: otwierano magazyny, sklepy galanteryjne, kawiarnie... Miasto ożywiło się ponownie. Artystom podniesiono gażę od 5 do 8,000 rubli za rolę. I znów czas jakiś trwał rozkwit sztuki złudzeniowej. Publiczność była zadowolona, artyści również. Tak upłynęło kilka miesięcy.

Aliści niezbadane są kaprysy publiczności iluzionowej. Coraz częściej zaczęły się podnosić głosy, że rozrywka „złudzeniowa” staje się... nudną. Już w różnych dzielnicach miasta, a więc na Grzybowie, na placu Wareckim, na placu Zbawiciela, Muranowie, na Pradze stanęły były ogromne halle gdy nagle frekwencya zaczęła opadać. W dodatku artyści nie na żarty poczęli skarżyć się na swój zawód gabinetowy" (pracowano bowiem tylko w gabinecie biur „The Columbia”), zaś Frenkiel i Kamiński stanowczo odmówili dalszego udziału w przedsiębiorstwie i wycofali się ze znacznemi kapitałami (200,000 rubli każdy.) W dodatku poziom artystyczny wykonania dramatów, z powodu rozmnożenia się artystów-imitatorów (imitowano z powodzeniem Frenkla, i Leszczyńskiego, Kamińskiego, Morozowicze) spadł do zera. Publiczność przestała zupełnie uczęszczać do iluzyonów. Gmachy stanęły pustką. Sic!

...I oto około r. 1934 jeden genialny przedsiębiorca wpadł na arcyszczęśliwą myśl: a gdyby tak zamiast drgającego na prześcieradle cienia Frenklowego, — postawić jego samego we własnej osobie, usunąwszy jednocześnie patefon! Pomysł wnet został wprowadzony w życie.

Sędziwy Frenkiel, który już był odsunął się od teatru zupełnie i porósł nawet sumiastym zarostem na twarzy, z rozrzewnieniem przyjął propozycyę.

Publiczność na pierwszy występ ulubionego niegdyś artysty zbiegła się, jak na uroczystość. Płakano z zachwytu. Jakie to ładne — mówiono: widzieć i słyszeć żywego człowieka, mówiącego publicznie.

Wraz inne teatry postarały się o zaangażowanie żywego artysty i znów zaczęły prosperować. Ale pozostała część programu wypełniano podawnemu śpiewającemi prześcieradłami, na które już nikt patrzeć nie chciał... Sykano i gwizdano. Nakoniec i Frenkiel zagroził, że razem z prześcieradłami stanowczo występować nie będzie! Podniesiono mu gażę. Nie chciał.

W kilka tygodni potem otwarto jeszcze pięć teatrów w Warszawie: dwie komedye, operę, operetkę i krotochwilę.

We wszystkich grali żywi aktorzy: stało się to w 1935-ym, a więc w lat dwadzieścia kilka po r. 1908-ym...

lluziony przeszły do historyi.


*****




Dane bibliograficzne: Bolesław Gorczyński, Narodziny prawdziwego teatru w Warszawie. (Fantazya z roku 1935), „Świat”, r. 4, nr 13, 1908, str. 13-15.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz