poniedziałek, 19 października 2009

"Sensorry "38:06"

Biodro Records ma w tym roku szczęście do debiutów. Jeszcze nie tak dawno zachwycałem się świetnym krążkiem Prząśniczek, a tu ponownie przychodzi mi pochylić czoła przed kolejnym zespołem z katalogu trójmiejskiej wytwórni. Oto bowiem niemal równolegle do wyjadaczy ze świata łódzkiego undergroundu na półki sklepowe trafił pierwszy oficjalny album śląskiego kwintetu Sensorry.

Jak wieść gminna niesie, debiutancki krążek Ślązaków rodził się w bólach. Pierwsze podejście - przed dwoma laty - zakończyło się fiaskiem, a skład zespołu uległ przetasowaniu. Zmiany towarzyszyły zresztą Sensorrom niemal od początku ich funkcjonowania. W zamierzchłej przeszłości (to znaczy: Roku Pańskim 2003) w skład formacji wchodziło muzyków trzech, lecz od tego czasu ich liczba wzrasta w ciągu arytmetycznym. Zespół sam zresztą żartuje, że jeżeli tendencja ta się utrzyma, to w roku 2020 będą występować w pełnym składzie orkiestrowym. Skoro była już mowa o gminnych wieściach, wypadałoby wspomnieć i o gminnych mądrościach. Jedna z popularniejszych głosi, że choć rzeczywiście panta rei, zmiany dzielą się na te na lepsze i te na gorsze. W tym przypadku na szczęście mowa o tych pierwszych. Zespół i brzmi bowiem zdecydowanie lepiej niż na wcześniejszych demonstracyjnych utworach, a i instrumentarium zrobiło się nader imponujące. Sensorry dysponują obecnie gitarą, basem, perkusją, trąbką, saksofonami, harmonijką ustną oraz dwoma wokalami i nie boją się ich użyć.



Choć Ślązacy, ich umysły przesiąknięte są nie spalinami i dwutlenkiem węgla, lecz morskim powietrzem i solidną dawką jodu – grają niczym ze sceny trójmiejskiej wyjęci. A przynajmniej można tak powiedzieć podejmując desperacką próbę ich zaklasyfikowania. Sensorry mają bowiem to do siebie, że mieszają. Postrock, indie, jazz, elektronika, noise, reggae. Eksperci powiadają, że to yass. Może i tak, ale dlaczego miałoby się słuchać ekspertów, kiedy można posłuchać Sensorrów? Niezależnie bowiem od tego, jaką łatkę będziemy chcieli przykleić zespołowi, faktem pozostaje, że grają rewelacyjnie. Przy czym już na pierwszym swoim albumie muzycy osiągnęli to, na co wiele zespołów pracuje latami, a do czego liczni nie dochodzą nigdy - pomimo ogromnego zróżnicowania swojego repertuaru udało im się wytworzyć swój własny styl.

Tymon Tymański określił kiedyś muzykę śląskiego kwintetu słowami: „bogata, zmienna i różnorodna”. I choć jest to prawdą, nie oddaje w pełni zawartości "38:06". Muzycy lubują się w ciągłych zmianach tempa, a cała płyta pulsuje łamanymi rymami, nieustannymi przejściami od harmonii do chaosu i z powrotem. Do tego należy dodać ciągłą batalię, jaką o przykucie uwagi słuchacza zdają się toczyć gitary, perkusja i saksofony. Najważniejsze jest jednak to, że muzycy nie uprawiają żadnej sztuki dla sztuki, a płyta nie jest jedynie wielkim popisem umiejętności technicznych, z czym ostatnimi laty mamy do czynienia coraz częściej w świecie rocka progresywnego. „Przekombinowana” to ostatnie określenie, jakie przychodzi mi do głowy w odniesieniu do muzyki zawartej na krążku.

"38:06" to w moim odczuciu najlepszy z dotychczasowych debiutów roku 2009. Płyta posiada tylko jedną wadę – jest zdecydowanie za krótka. Pozostaje więc mieć nadzieję, że kolejny album śląskiego kwintetu będzie nosił tytuł "72:00". Tak wybornej muzyki nigdy za wiele!


Tekst został pierwotnie opublikowany na łamach serwisu kulturalnego portalu Netbird.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz