niedziela, 21 lutego 2010

"Dworzec dla dwojga" Eldar Riazanow


Kiedy Płaton Riabinin stawiał swe nogi na płycie dworca w prowincjonalnym miasteczku, nie mógł przypuszczać, że zamiast kilku chwil potrzebnych na spożycie szybkiego posiłku, przyjdzie mu na spędzić na stacji kolejne czterdzieści osiem godzin. Tym bardziej też pierwszy kontakt z opryskliwą kelnerką Wierą nie zapowiadał, że oto odnalazł on miłość swojego życia. A wszystko rozpoczęło się jak to zwykle w komediach romantycznych bywa – od pomyłki. Wiera zarzuca Płatonowi, że ten nie zapłacił za swój obiad, Płaton unosi się dumą, następuje wymiana wzajemnych nieuprzejmości. Z minuty na minutę o bohaterach dowiadujemy się coraz więcej, a kelnerka zrzuca z siebie maskę Ksantypy. I pewnie cały film potoczyłby się według znanego schematu, gdyby nie to, że Płatona nie gra Hugh Grant, a akcja filmu nie toczy się nad Sekwaną, Tamizą, opcjonalnie w okolicach Mostu Brooklyńskiego. No i oczywiście gdyby filmu nie nakręcił Eldar Riazanow.

„Dworzec dla dwojga” powstał w czasach, gdy Riazanow – niepokorne złote dziecko radzieckiej kinematografii i ulubieniec Sergiusza Eisensteina – konsekwentnie realizował w swych filmach założenie wyrównania proporcji, tego co rozrywkowe z tym, co refleksyjne. W produkcjach tych komizm łączy z liryzmem, coraz śmielej krytykując komunistyczne społeczeństwo. W „Dworcu dla dwojga” postulat ten został urzeczywistniony w pełni. Wartość filmu dostrzeżona została poza blokiem wschodnim – w 1983 roku brał on udział w konkursie głównym w Cannes, a dziś postrzega się go jako jedno z ważniejszych dzieł rosyjskiej kinematografii.



A cóż takiego ma w sobie ten film, że zawładnął wyobraźnią milionów widzów i setek krytyków? Przede wszystkim pełnokrwiste postaci. Jest to zresztą jeden ze znaków rozpoznawczych Riazanowa, który uważał, że niezależnie od tego jak dalece nieprawdopodobna może być opowiadana przez niego historia, rys charakterologiczny jej bohaterów musi zostać precyzyjnie nakreślony – widz musi dostrzegać w nich prawdziwych ludzi, a ich motywacje muszą być zrozumiałe. Tak jest i w tym przypadku. Choć do spotkania Wiery i Płatona doprowadził przypadek, a znajomość przeciągnęła seria splotów wypadków, każdy pojmie, dlaczego tych dwoje połączyło uczucie. On – wielkomiejski pianista, którego z żoną łączy już tylko nazwisko i wspólne mieszkanie, ona – prowincjonalna kelnerka, która, by zapewnić sobie i synowi z pierwszego małżeństwa w miarę godne warunki życia, wykorzystuje każdą nadarzającą się okazję by dorobić na boku. Efekt? Nawet w tzw. „bezklasowym społeczeństwie” ich związek zakrawa na mezalians, co zresztą w przejmującej „scenie przedziałowej” otwarcie stwierdza Wiera. A jednak ich relacje są wiarygodne w każdym calu. W końcu tak naprawdę oboje są samotnymi ludźmi po przejściach.

Wielka w tym zasługa aktorów – Ludmiły Gurczenko i Olega Basilaszwiliego, którzy swą grą podkreślają dzielącą ich bohaterów przepaść w hierarchii społecznej. Pomimo tego, że początkowo przyjmuje pozę wielkomiejskiego panka, Płaton Basilaszwiliego jest stonowany i małomówny, a zachowanie, w którym konieczne staje się wejście na wyższe tony ekspresji przychodzi mu z trudem (co staje się zresztą okazją do wprowadzenia arcyzabawnej sceny, kiedy to musi na kilka godzin wcielić się w ulicznego handlarza). Dla odmiany Wiera to osoba dynamiczna i często unosząca się gniewem, lecz też prostolinijna i nie potrafiąca długo ukryć rodzących się w niej uczuć. Nic więc dziwnego w tym, że oglądając „Dworzec dla dwojga” ma się wrażenie, że Gurczenko przyćmiła Basilasziliego. Choć niewątpliwie w filmie tym aktorka zagrała rolę swojego życia, jej partnerowi należy się szacunek za to, że dostosował się do scenariusza i nie próbował z nią rywalizować. Tym bardziej, że podobnie jak Gurczenko i on jest silną osobowością aktorską.

Riazanow lubi podkreślać, że owe „smutne komedie”, z których tak zasłynął, tworzone są w myśl dosyć prostej w gruncie rzeczy zasady – ludzie mają śmiać się oglądając film, a płakać po jego zakończeniu. „Dworzec dla dwojga” wzrusza wtedy, kiedy ma wzruszać i śmieszy wtedy, kiedy ma śmieszyć. A śmiech ten jest dwojakiego rodzaju. Pierwszy to ten pełnymi ustami, kiedy obserwujemy początkową komedię pomyłek i słowne utarczki dwóch bohaterów. Drugi to ten kiedy wyginamy kąciki ust i kręcimy z niedowierzaniem głową. Wiemy bowiem, że Riazanow puszcza nam z ekranu porozumiewawcze oczko i mniej lub bardziej otwarcie krytykuje socjalistyczną rzeczywistość. Czy to w stosunkowo niewinnej scenie z lubującym się w spisywaniu protokołów milicjantem, czy to w o wiele śmielszym monologu Wujka Miszy obwieszczającego, że nie jest spekulantem, ale pośrednikiem pomiędzy naturą a ludnością kraju. Na wyżyny wspina się jednak Riazanow w momencie, w którym każe Wierze zapytać Płatona: „Chcesz wrócić do Moskwy? Do tej która w telewizji kłamie o pogodzie?”. Wierze chodzi oczywiście o żonę pianisty – telewizyjną pogodynkę. O co chodziło Riazanowi łatwo się domyśleć. W chwilach takich jak ta, współczesny widz, zaczyna dostrzegać pozytywne strony komunistycznej cenzury. Kiedy satyra polityczna musiała być zakamuflowana, uderzała celnie i bawiła, kiedy wszystko można mówić otwarcie i subtelnościami nikt nie zawraca sobie głowy, satyra polityczna częściej żenuje niż bawi.


Tekst został pierwotnie opublikowany na łamach serwisu kulturalnego portalu Netbird.pl

1 komentarz:

  1. To chyba dobrze, że dawno z tobą nie gadałem... Jednak kiedyś trzeba nadrobić, więc jak się wygrzebiesz spod wysp japońskich, daj znać, a nóż znajdzie się jakieś sake i miska ryżu.

    A "Dwunastu" mi się podobało :]

    OdpowiedzUsuń