niedziela, 23 maja 2010

Wywiad: Iowa Super Soccer

Mówi się o nich jako o novum na polskim rynku muzycznym, nadzieją sceny niezależnej oraz jednym z najciekawszych zespołów młodego pokolenia. W dwa miesiące po premierze ich najnowszego wydawnictwa Michał Skrzydło i Natalia Baranowska opowiadają nam, na ile poważnie traktują te określenia, co właściwie oznacza bycie muzykiem „alternatywnym” oraz dlaczego słowo „pop” jest w naszym kraju źle kojarzone. Nie zabrakło również okazji do tego, by porozmawiać zarówno o przeszłości zespołu, jak i ich planach na przyszłość.


„Proste, nieskomplikowane melodie zawsze mnie pociągały”. Czyje to słowa?

M.S.: To są moje słowa.

Cóż takiego jest w tego typu dźwiękach, że to właśnie one najbardziej Cię zafascynowały?

M.S.: Oj, musielibyśmy wrócić do początków mojej przygody z muzyką. Słowa, które zacytowałeś, są efektem wszystkiego tego, czego kiedykolwiek słuchałem, bo przeszedłem w życiu przez różne gatunki. Granie muzyki jest – w moim przynajmniej odczuciu – czymś niepojmowalnym, dlatego też ciężko dyskutować, dlaczego akurat ten styl, a nie inny. Uważam jednak, że prostota jest czymś pięknym.

Cofnijmy się do pradziejów Twojej muzycznej działalności. Kiedy narodził się pomysł, by stanąć po tej „drugiej stronie” – by nie ograniczać się wyłącznie do roli biernego słuchacza, lecz zająć się tworzeniem własnych rzeczy?

M.S.: Moja przygoda z graniem rozpoczęła się w 1998 roku, kiedy to dopiero uczyłem się grać na gitarze i – z jedną kilkuletnią przerwą – trwa ona do dziś. Moim pierwszym zespołem był Peru, silnie inspirowany muzyką Placebo. Kiedy myślę o tym dzisiaj, jest to coś totalnie egzotycznego (śmiech).

W sześć lat po tym, jak chwyciłeś za gitarę, powstał Iowa Super Soccer…

M.S.: Tak, choć nie była to prosta historia. Zresztą, chyba większość zespołów nie ma prostych historii. W pewnym momencie pojawił się kumpel, który zaproponował coś w stylu: „Michał, spróbujmy zagrać tak. Spróbujmy w ogóle coś zagrać. Cokolwiek. A jak wyjdzie, to wyjdzie”. Kolegą tym był Marcin Fluder, który niestety nie gra już z nami. Choć z nim już nie współpracujemy, bardzo go szanujemy i ciepło wspominamy. W każdym razie, tak właśnie zaczęła się przygoda z Iowa, a zarazem poważniejszym graniem, bo te wcześniejsze rzeczy, to było takie – jak ja to nazywam – „plumkanie”. Od początku uczyliśmy się wszystkiego sami i na dobrą sprawę nikt z nas nie spodziewał się, że to wszystko pójdzie w tym kierunku… Że nagramy dwie płyty, a nie – powiedzmy – będziemy grać dalej w garażu. Udało się jednak. Każdy ma swoje życiowe cele i próbuje jakoś do nich dążyć.

A jak wyglądało to w Twoim przypadku, Natalio? Wiem, że do zespołu trafiłaś w bardzo młodym wieku, kiedy on sam istniał już…

M.S.: Ponad dwa lata. Właściwie można powiedzieć, że był to początek jego zaistnienia. Wcześniej wydaliśmy już dwie EP, ale to w dalszym ciągu była taka niezobowiązująca zabawa bez konkretnego celu. Odkąd pojawiła się Natalia, wiele rzeczy się zmieniło.

N.B.: Do zespołu trafiłam na początku 2007 roku. Dokładnie w lutym – pamiętam to jak dziś. Stało się to w chwili, gdy Iowa potrzebowała wsparcia nowej wokalistki, jako że poprzednia zrezygnowała. Wcześniej miałam swój amatorski zespół, z którym grywałam w różnych miejscach i tak się stało, że Michał z Marcinem usłyszeli mnie. Stwierdzili, że mogę się nadawać. Po jakimś czasie pojawiłam się na ich próbie i zostałam już w zespole na stałe.

M.S.: Dla nas był to wielki szok. My „stare konie”, a tu pojawia się Natalia w wieku 16 lat i ona wchodzi jak gdyby zawsze grała w tym zespole. Jakby każdy z nas dostał młotkiem po głowie. To nie było tak, że się bała…

Pełna przebojowość?

M.S.: Nie. Właśnie pokora, ale i zdecydowanie. Wiedziała czego chce.

N.B.: Kiedy pojawiłam się na pierwszej próbie, przyznam szczerze, że nie myślałam o tym tak całkiem poważnie. To było dla mnie coś zupełnie nowego – Iowa Super Soccer była na innym pułapie niż ja dotychczas się obracałam. Było to dla mnie sporym zaskoczeniem, nie wiedziałam też, co mnie czeka. Wiedziałam za to, że śpiewanie jest moją pasją i że chcę to robić już zawsze. Pomyślałam więc, że warto spróbować.

M.S.: Dodatkowo nasza poprzednia wokalistka – Monika Mendak – była w Mysłowicach bardzo dobrze kojarzona. Właściwie panowało takie przekonanie, że zespół Iowa Super Soccer istnieje tylko dzięki Monice. Na Natalii spoczął więc podwójny ciężar. Nie tylko znalazła się między starszymi kolegami, ale również musiała sprostać dość sporym oczekiwaniom. Oczywiście wtedy jeszcze na skalę lokalną, bo mówimy o scenie mysłowickiej. Tak więc spoczywał na niej lekki ciężar.

N.B.: Nie był lekki (śmiech).

M.S.: Pamiętam nasz pierwszy koncert z Natalią – pełna sala, nikt się nie spodziewał, że tyle ludzi przyjdzie. Wszyscy byli zachwyceni. Nawet Monika, nasza była wokalistka, przyszła i pogratulowała koncertu.

Iowa Super Soccer bywa porównywalne do Lambchop, Cowboy Junkies, Mojave 3, The Walkabouts, Damiena Rice’a, a nawet – co mnie zdziwiło – do Neila Younga. Sytuuje się was w nurtach ogólnie pojmowanego indie-popu i indie-rocka, przykleja łatki raz to lo-fi, raz to alt-country, innym razem indie-folku i slowcore. Na ile – waszym zdaniem, nie zaś muzycznych krytyków – zasadne są te porównania i jak wy się do nich odnosicie. Którzy artyści stanowią dla was inspiracje i o których możecie – z całą pewnością – powiedzieć, że ich dokonania znajdują bezpośrednie odbicie w waszej twórczości.

M.S.: Uważam, że te wszystkie określenia i porównania są przede wszystkim odczuciami ludzi, którzy tego słuchają. Owszem, my również wypisaliśmy na naszym profilu My Space pewne zespoły, które odznaczyły się w jakimś tam sensie w świecie muzyki indie. Można tam znaleźć różnych artystów, choćby wymienionego przez Ciebie Damiana Rice’a. Ale to nie wszystko, bo są tam również The Field Mice czy Acid House Kings, czyli grupy, które w tym kraju są bardzo mało znane. Tak więc myślę, że znajdzie się u nas po kawałku z każdej z tych rzeczy, które wymieniłeś. A to dlatego, że muzyka, którą gramy, jest zbiorem wszystkiego, czego sami słuchamy. Oczywiście to nie jest tak, że mówimy sobie „teraz gramy jak Stone Roses”, albo „gramy jak The Walkabouts”. Tak się nie da robić nic sensownego, bo wtedy się zwyczajnie kopiuje. Był kiedyś taki zespół Oasis i zespół Embrace, który był taką kopią pierwszego, że się tego nie dało słuchać. Te porównania są często skojarzeniami samych dziennikarzy czy recenzentów.

Co do tego zdołałem przekonać się na własnej osobie. Kiedy po raz pierwszy przesłuchałem „Lullabies to Keep Your Eyes Closed”, to poza skojarzeniami oczywistymi, miałem jeszcze dwa, które pewnie wydadzą się wam bardzo odległe. Pierwsze brzmiało „momentami taki ugrzeczniony Nick Cave”, ale to ewidentnie moja wina, bo wiem, że mi się niemal wszystko z Cavem kojarzy. Drugie miałem natomiast – choć podejrzewam, że prog-rockowi puryści oskarżą mnie o szerzenie herezji – ze Stevenem Wilsonem i tym co czasem robi w swoich fragmentach akustycznych.

M.S.: Ok. Myślę, że to wszystko może tam gdzieś być. W muzyce nic nie dzieje się przypadkowo i jakbyś tak pogrzebał głęboko, to się może okazać, że Steven Wilson z The Walkabouts piją razem kawę. Ten świat jest tak muzycznie zbudowany, że często są to te same inspiracje, to samo powietrze, to samo słońce.

N.B.: Do tego co powiedział już Michał chciałabym jeszcze dodać, że takie szufladkowanie i przypisywanie artystów do konkretnych gatunków muzycznych nie jest do końca w porządku, bo – mimo wszystko – jakoś ludziom tworzącym muzykę ukraca drogę.

M.S.: Tak samo zresztą jak i używanie słowa „alternatywne”. To już cię z góry szufladkuje…

N.B.: Skazuje na podziemie (śmiech).

M.S.: Dokładnie. „To jest zespół alternatywny, oni tam już siedzą, to jest już koniec”. Nie potrafimy spojrzeć na to z innej perspektywy i powiedzieć: „Odrzuć to! To jest muzyka”. Jeśli jest jakiś zespół i on się komuś podoba, to nie ty decyduj, czy to jest alternatywa. Bo jeśli jest, to co? Tylko wybrani mogą tego słuchać? Co do określeń typu indie-rock i indie-pop… W Polsce ten drugi termin jest częściej używany, ale chciałbym podkreślić, że my nie jesteśmy zespołem indie-rockowym. Jeśli ktoś mnie pyta, jakim jesteśmy zespołem, to – chociaż nie lubię takich porównań – odpowiadam, że indie-popowym. Wiem, że słowo „pop” źle się u nas kojarzy, na przykład z Kasią Kowalską.

Ten fragment wytniemy, na wypadek gdybyśmy mieli w przyszłości przeprowadzić wywiad z Kasią Kowalską (śmiech).

M.S.: No wiesz, to taki przykład był (śmiech). Chodzi o to, że pop jest u nas źle kojarzony, bo nigdy nie miał takich korzeni, jak rock chociażby.

Zawsze, gdy słucham waszych płyt, dochodzę do tego samego wniosku - w zasadzie nic nie stoi na przeszkodzie, by część z tych utworów mogła zaistnieć na falach popularniejszych stacji radiowych.

M.S.: Problem leży w tym, że stacje radiowe w naszym kraju grają zbyt popową muzykę. Ale i z tym jest coraz lepiej, edukujemy się. Nam udało się z nowym singlem przebić do Eski Rock, Roxy FM, Trójki, Radia Euro i kilku innych poważnych stacji. Chociaż nadal różnie z tym bywa. Kiedy w Polsce grała Camera Obscura, to na ich koncert przyszło z 80 osób. A ich występy w Szkocji? Tam to jest takie Myslovitz. Niestety, ubolewam nad tym, ale słabo jest w naszym kraju wykreowany ten rynek pomiędzy komercją, taką typową – chociaż niekoniecznie zawsze – sieczką, a tym co jest „alternatywne”. Nie ma nic pomiędzy. A w innych krajach europejskich jest to o wiele bardziej rozbudowane, bardziej zaawansowane.

N.B.: Na dobrą sprawę mamy w Polsce tylko jedno mocne radio – Trójkę – które prezentuje muzykę tzw. alternatywną. Można zobaczyć tę barierę, która w naszym kraju jest jednak zachowana. Tymczasem podczas OFF Festivalu mieliśmy okazję poznać Marka Kozeleka i wiemy, że on na przykład wychodzi sam, tylko z gitarą, na wielkich festiwalach muzycznych, a tłumy przychodzą na jego koncert. W Polsce to jeszcze niespotykane.

M.S.: Wiesz, on robi taki największy amerykański show, a odbywa się to w tak naturalny sposób. Być może wynika to z tego, że u nas takie zaniedbania, jak z drogami, są ze wszystkim. Mieliśmy pięćdziesiąt lat zaniedbań i potrzeba czasu, by wszystko nadrobić, także osłuchanie muzyczne rodaków. Inne kraje już dawno przerobiły to, co my przerabiamy teraz. Ale jesteśmy cierpliwi.

Michale, w jednym z wywiadów stwierdziłeś, że na świecie istnieje mnóstwo zespołów poruszających się w estetyce podobnej do Iowa Super Soccer i choćby z tego względu warto spróbować było tego w wykonaniu Polaków. Wasza historia udowadnia, że – rzeczywiście – na naszym rynku muzycznym istniała nisza – czy też raczej: zapotrzebowanie – na tego typu muzykę. Zastanawia mnie jednak, dlaczego nie zdecydowaliście się na teksty w ojczystym języku, lecz tworzycie je po angielsku. Ambicje to zawładnięcia światowym rynkiem? A może chodzi o coś zupełnie innego?

M.S.: Mogę powiedzieć co nieco o genezie tej decyzji: dlaczego teksty angielskie, a nie polskie? Powiem to z pewnym wstydem, ale zanim nie zacząłem grać, słuchałem bardzo mało polskiej muzyki. Owszem, taka Bielizna czy Apteka się przewinęły, ale nigdy na długo. W Róże Europy i tym podobne nigdy się nie wgłębiałem. Polska muzyka była dla mnie trochę z boku, słuchałem głównie rzeczy zagranicznych. Dla mnie najważniejsze były melodie, aranże, to jak gitary „chodzą”. Dla mnie jest to coś cenniejszego czasem niż wokale i rytm. A dlaczego teksty angielskie? Wiesz, to jest tak, że zawsze chciało się być kimś, kogo się lubiło, zawsze chciało się trochę do niego zbliżyć (śmiech).

O ile dobrze pamiętam, obecnie wszystkie teksty piszesz Ty, Natalio. Pozwolę więc sobie to samo pytanie skierować do Ciebie.

N.B.: Tak, obecnie piszę wszystkie teksty. Na pierwszej płycie znalazły się teksty autorstwa Marcina Fludra i Moniki Mendyk, pozostałe były moje. Na drugiej płycie wszystkie teksty napisałam sama. Dlaczego po angielsku? Z bardzo prostej przyczyny – angielski jest językiem bardzo elastycznym dla wokalistów. Można napisać, że się zwiedza park i jest pięknie i to nie brzmi głupio. A po Polsku byłoby to trochę…

Ktoś kiedyś powiedział, że poetą łatwiej nie być po angielsku, bo po angielsku wszystko lepiej brzmi.

N.B.: Bo taka jest prawda (śmiech).

M.S.: No tak, ale są ludzie, którzy zarzucają polskim zespołom śpiewającym po angielsku, że one się kryją z tekstami. Kiedy mówimy o Iowa Super Soccer, takie twierdzenie jest dla mnie kompletnym nieporozumieniem. Bo co? Mam śpiewać po polsku, żeby pokazać jakie mam teksty? Jeżeli ktoś chce sprawdzić, to przeczyta sobie na naszej stronie internetowej.

N.B.: To nie jest zresztą tak, że wybraliśmy sobie ten język i będziemy się go trzymać do grobowej deski. Być może wymyślimy kiedyś piosenkę po polsku. To całkiem możliwe. Na razie jednak tworzymy po angielsku. Myślę, że nie ma się co zastanawiać, nad tym, że niektórzy zarzucają nam, że część naszych tekstów jest infantylna. Ostatnio przeczytałam recenzję naszej płyty, gdzie autor stwierdził, że wokalistki amerykańskie śpiewają dokładnie o tym samym i są chwalone przez dziennikarzy.

M.S.: Czasami trzeba zagłębić się w te angielskie teksty i poczytać, o czym właściwie oni śpiewają. Jest taki zespół Babybird i oni śpiewają „Jesus is my girlfriend. Jesus is my girlfriend”. A to jest zespół bardzo znany w Wielkiej Brytanii.

N.B.: Właściwie to uważam, że tekst – i owszem – jest ważny, ale można zrobić bardzo dobrą piosenkę, prawdziwy hit, który będzie miał bardzo prostu, zwyczajny tekst. Michał też tak myśli.

M.S.: Wiesz, nie czuję obowiązku by w swej muzyce kogoś pouczać, ustawiać, mówić mu, jaki ma być. „Nie jesteś sam”, „zostańmy razem” i tak dalej. Nie jesteśmy takim zespołem. My jesteśmy od tego, żeby grać muzykę, a muzyka to przede wszystkim melodia. Jeśli ktoś chce więcej, to ma poezję. Jeśli ktoś umie to połączyć, to zajob. Ale my – powtarzam – nie jesteśmy takim zespołem.

Już w chwili wydania EP-ki „Teenage Dreams So Hard to Beat” okrzyknięto was – cytuję – nadzieją polskiej sceny niezależnej, novum na rodzimym rynku muzycznym oraz jednym z najciekawszych i najbardziej obiecujących się zespołów młodego pokolenia. Podobne głosy pojawiły się przy okazji waszego pełnowymiarowego debiutu, czyli „Lullabies to Keep Your Eyes Closed”.

M.S.: Tych określeń było naprawdę wiele. Myślę, że dziennikarze lubią szukać czegoś, co im trochę pola doda. Wiesz o co chodzi. Potem powiedzą: „Byłem pierwszy”…

To ja ich odkryłem…

M.S.: Tak, ja odkryłem, ja pamiętam i tak dalej. To jest fajne, bo nam w jakimś sensie pomaga i jest bardzo miłe. Ale było już wiele takich określeń, dla wielu polskich zespołów. Ciągle pojawiają się jednak nowe kapele i ciągle słyszymy te same określenia. Uważam, że najważniejsze to robić swoje i nie wgłębiać się w rozważania, czy coś i ktoś ci pomoże, bo tylko ciężką pracą – mimo realiów jakie panują w naszym kraju, jeśli chodzi o taką muzykę – jesteś w stanie coś zmienić. Bo kto ma to zmieniać, jeśli nie ty? Jestem już w takim wieku, że jak tego nie zmienię, to kto? Zabrzmiałem teraz jakbym miał pięćdziesiąt lat (śmiech).

N.B.: Ostatnio rozmawialiśmy z Michałem o tym, że nasi dziennikarze lubią sobie ponazywać – to jest polskie „coś tam”, to jest polskie „tamto”. Takie porównania są interesujące, bo zawsze można się dowiedzieć polskim odpowiednikiem czego się jest (śmiech).

15 marca odbyła się premiera waszej drugiej płyty długogrającej, noszącej tytuł „Stories Without Happy Ending”. Powiedzcie proszę, czym różniła się praca nad tym krążkiem w stosunku do tej związanej z debiutem. Z jednej bowiem strony mieliście już spore doświadczenie studyjne, z drugiej zaś równie spore – jeśli nie większe – były oczekiwania w stosunku do drugiego albumu. Te wszystkie określenia typu novum, nadzieja, fenomen…

N.B.: To prawda. Czuliśmy małą presję, ale mimo wszystko chcieliśmy zrobić to, co do nas należy i zapomnieć o wszystkich tych nazwach, tytułach i porównaniach. Chcieliśmy – po prostu – nagrać płytę, którą sami będziemy uważać za dobrą. I myślę, że tak się stało. Niektóre z piosenek, jakie znalazły się na albumie, mają nawet po dwa lata, inne zaś są bardzo świeże. Tak więc pod względem pisania i komponowania wyglądało to różnie. Jeśli natomiast chodzi o samo nagrywanie, było podobnie jak z debiutem.

Na przestrzeni siedmiu lat działalności zespołu dochodziło w nim do wielu przetasowań personalnych. Wspominaliście już o Marcinie i Monice. Z pierwszego składu ostałeś się właściwie tylko Ty, Michale.

M.S.: Tak. Zmiany jakim poddawał się skład zespołu wynikały z różnych przyczyn, często takich zwykłych, życiowych. Będąc muzykiem często znajdujesz się w takich sytuacjach, że na przykład ktoś zmienia branżę albo z kimś się nie dogadujesz. Zresztą, to jest ciągle ten sam zespół i będzie nim tak długo, jak będzie on bazował na tym samym muzycznym stylu.

Jeśli dobrze kojarzę, to waszym najnowszym nabytkiem jest sekcja smyczkowa, w postaci Kasi Włosek i Alicji Hermy.

N.B.: Nie jest to do końca nabytek nowy, bo dziewczyny nagrały już z nami pierwszą płytę. W zasadzie było tak, że przez pewien czas graliśmy tylko z wiolonczelistką Kasią, a potem doszła Ala. Obecnie kwestia składu przedstawia się tak, że jest on trochę elastyczny, płynny. Nie mamy wpływu na to, jakie decyzje ludzie podejmują. My mamy swoje priorytety.

M.S.: A są one takie – nagrywać płyty i koncertować. To jest ciąg. Zobaczymy, może następna płyta będzie nagrana w całkiem innym składzie. Ludzie często pytają nas o kwestię składu, ale od czasu nagrania „Lullabies…” uważam, że takie podejście jest najbardziej racjonalne. Nie chcemy zamykać się umysłowo w jakiejś określonej grupie ludzi, lecz zapraszać tych, którzy chcą z nami w jakiś sposób współpracować i robić coś, co jest dla nich wyzwaniem. Oczywiście mam nadzieję, że obecny skład przetrwa jak najdłużej.

N.B.: Stąd też właśnie przyjęliśmy to określenie, że jesteśmy trzonem zespołu Musi być ktoś, kto zechce ten zespół utrzymać, kto jest zdecydowany na to, by zostać w nim na stałe. Ale jest właśnie tak, jak mówi Michał – są ludzie, którzy nagrali z nami płytę i jeżeli tylko będą chcieli grać dalej, będą to robić tak długo, jak tylko będą mieli ochotę.

Nasza rozmowa odbywa się na kilka godzin przed waszym koncertem w krakowskim klubie Żaczek, odbywającym się w ramach cyklu imprez Juwenaliowych. W swej dotychczasowej karierze występowaliście zarówno w kameralnych klubach, jak i podczas wielkich imprez plenerowych w rodzaju OFF Festiwalu czy Open’era. Zahaczyliście również o wnętrze kościoła, jak miało to miejsce w ubiegłym roku w Piotrkowie Trybunalskim. Gdzie najlepiej wam się koncertuje?

N.B.: Gdzie najlepiej się gra? Myślę, że nie ma to aż tak wielkiego znaczenia, bo każde miejsce ma swój klimat. Takie festiwale, czy chociażby takie juwenalia jak dzisiaj, podczas których można wystąpić na dużej scenie są fajne, ponieważ mamy możliwość sprawdzenia się, czy w takich warunkach dajemy radę. Ale myślę, że sobie radzimy (śmiech). Najbardziej w swoim żywiole czujemy się jednak w kameralnych klubach, ponieważ nasza muzyka wymaga jednak pewnego skupienia. A jeśli chodzi o Piotrków Trybunalski i nasz epizod z kościołem, to wspominamy to naprawdę rewelacyjnie, bo było przepięknie. Ta akustyka…

M.S.: Jedno z najlepszych miejsc, w jakich mi się grało. Wystąpimy tam i w tym roku, w czerwcu, podczas koncertu „Triubute to Bob Dylan”.

Skoro jesteśmy już przy temacie koncertów. We wrześniu ubiegłego roku wystąpiliście na hiszpańskim festiwalu Pop Art, gdzie zgarnęliście nagrodę w kategorii „Muzycznego objawienia europejskiego”. O ile mi wiadomo zostaliście przez organizatorów odkryci w dość niecodzienny sposób. Czy możecie przybliżyć naszym czytelnikom tę historię?

N.B.: To już moje zadanie. Zawsze odpowiadam na to pytanie związane z Pop Art (śmiech). Jedna z naszych piosenek ukazała się w Hiszpanii na składance „Pop Nation 2”, wydanej przez wytwórnię BonVivant Records. Na festiwal zaprosił nas jego organizator – Juan Pedro González. Nietrudno domyśleć się jego narodowości – to bardzo klasyczne imię i nazwisko (śmiech). Było to dla nas dużym zaskoczeniem. Przyszedł od nas e-mail z informacją, że jesteśmy nominowani, a wyniki będą podane za jakiś czas. Później okazało się, że wygraliśmy. Nie wiedzieliśmy, czy jest to prawda, czy może ktoś sobie z nas żartuje, ale faktycznie, okazało się to prawdą. Wspominam to do dziś z super pozytywnymi emocjami, bo mieliśmy okazję poznać mnóstwo zagranicznych zespołów – głównie hiszpańskich, ale nie tylko – które prezentują naprawdę wysoki poziom. Początkowo byliśmy trochę zestresowani, bo było to nowe doświadczenie, ale ostatecznie wszystko się udało. Cała impreza przebiegała tak, że każdy młody zespół musiał przygotować cover hiszpańskiej wokalistki Jeanette, znanej z utworu „Porque Te Vas” i zaprezentować go podczas występu. Cover ten do dzisiaj gramy na swoich koncertach, bo wyszła z tego ciekawa piosenka.

Wasza druga płyta trafiła już na półki sklepowe. Dzisiaj zagracie dziewiąty z dwudziestu zapowiedzianych wcześniej koncertów ją promujących. A co później? Jak widać za oknem, niedługo zacznie się letni sezon koncertowy. Czy macie już plany na ten okres?

N.B.: Oprócz tego, że koncertujemy, zaczęliśmy prace nad kolejną płytą i pewnie nad nią będziemy chcieli się skupić. Na razie chcemy zagrać wszystkie zaplanowane koncerty. Co będzie w wakacje, jeszcze się okaże. Nie wiemy, czy pokażemy się na jakichś festiwalach. Wiele wskazuje na to, że zagramy na dwóch festiwalach filmowych – w Polsce i Czechach.

M.S.: W zeszłym roku zaliczyliśmy właściwie wszystkie najważniejsze festiwale, a jest taka niepisana reguła, że rok po roku zespół nie gra na tej samej imprezie. Dlatego myślę, że w te wakacje będzie tych występów mniej. Mam jednak nadzieję, że nie zmarnujemy czasu. Mamy taką koncepcję, której zbyt wielu szczegółów nie chcemy na razie ujawniać, ale być może na początku nowego roku ukaże się nasz minialbum z coverami. Trzy z nich już nagraliśmy i wyszły dość ciekawie. Nie chcę na razie zdradzać konkretnych tytułów, ale kto nas zna, ten mniej więcej wie, czego może się spodziewać. Będziemy jeszcze rozmawiać na ten temat z naszym wydawca, czyli Gusstaff Records.

N.B.: To jest jeden z naszych planów. Drugi to trzecia płyta, która się już tworzy. Sami jednak jeszcze nie wiemy, jaki będzie dokładny termin jej wydania.

Dziękuję za rozmowę.


Tekst został pierwotnie opublikowany na łamach portalu GoCity.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz