sobota, 7 sierpnia 2010

Relacja: XX. Festiwal Kultury Żydowskiej

TRZY DNI Z KULTURĄ ŻYDOWSKĄ

Festiwal Kultury Żydowskiej świętuje w tym roku jubileusz dwudziestolecia swego istnienia. Tradycyjnie już rzesze mieszkańców Krakowa oraz zagranicznych turystów ściągają na Kazimierz, by wziąć udział w dziesiątkach wyjątkowych wydarzeń kulturalnych. W tym roku po raz pierwszy towarzyszy im nasza redakcja. Oto nasze wrażenia z pierwszych trzech dni tej imponującej imprezy.

Za nami pierwsze trzy dni dwudziestej edycji Festiwalu Kultury Żydowskiej. Dotychczas na Kazimierzu oraz w kilku innych lokacjach w Krakowie odbyło się siedem spotkań z zaproszonymi na tę imprezę gośćmi, osiemnaście zajęć warsztatowych za swój przedmiot mających różnorodne aspekty kultury żydowskiej oraz osiem koncertów prezentujących rozległe spektrum estetyczne – od tradycyjnych pieśni po free-jazz. Nie zabrakło również licznych wystaw, krótszych i dłuższych wycieczek, zajmujących wykładów oraz projekcji filmowych. Program był nie tylko obfity, ale i wyjątkowo atrakcyjny, trudno więc dziwić się, że w części zawartych w nim wydarzeń nasza redakcja uczestniczyła z nieskrywaną przyjemnością.



SOBOTA, 26 CZERWCA

„Mój Muranów – Mój Kazimierz”

Wędrówkę festiwalowymi szlakami rozpoczęliśmy w sobotnie popołudnie od wystawy „Mój Muranów – Mój Kazimierz”, na której zaprezentowane zostały zwycięskie prace konkursu dla uczniów krakowskich i warszawskich szkół średnich organizowanego przez Centrum Edukacyjne Muzeum Historii Żydów Polskich. Konkurs, który za cel stawia sobie odkrywanie żydowskiego dziedzictwa w polskich miastach, organizowany był już po raz trzeci. Tym razem – co nietrudno zmiarkować po jego nazwie – za swój przedmiot wziął on dwie dzielnice powszechnie kojarzone jako duże historyczne skupiska mniejszości żydowskiej w naszym kraju.

Wystawa odbywała się na rogu ulicy Szerokiej i Dajwór, miejscu niezbyt uczęszczanym, zwłaszcza jeśli porównać je do odległej o kilkanaście metrów ulicy szerokiej, na której zgromadziły się wówczas dziesiątki, jeśli nie setki osób; a i jej lokalizacja nastarczyła nam pewnych trudności. Kiedy przybyliśmy na miejsce naszym oczom ukazało się dwadzieścia tablic, na których zaprezentowano czterdzieści prac uhonorowanych bądź to nagrodami, bądź wyróżnieniami. Zarówno forma, jak i tematyka pracy była zróżnicowana, samo zaś hasło żydowskiego dziedzictwa uczniowie często traktowali jedynie jako punkt wyjścia dla swych poszukiwań „ducha” utrwalonych na fotografiach miejsc. Większość prac odnosiła się do współczesnego obrazu obu dzielnic, wskazując na to, jak te zostały dotknięte zębem czasu oraz na występujące w nich kontrasty, takie choćby jak zdezelowana kamienica na tle nowoczesnej szklanej fortecy. Na fotografiach pojawiały się miejsca, budynki, ludzie, a także symbole. Dominowały odcienie szarości – kolorowe fotografie stanowiły zdecydowaną mniejszość. Część fotografii sprawiała wrażenie, jak gdyby wyszła spod ręki profesjonalistów, inne stanowiły – dopiero i aż – świadectwo zalążku talentu, obietnicę przyszłej nagrody.

Przed rozpoczęciem festiwalu zastanawiało nas, na ile wystawa, a której prezentowane są prace uczniów, jest w stanie wytrzymać konkurencję ze strony prestiżowych wydarzeń, takich jak ekspozycje w Muzeum Etnograficznym, czy koncerty gwiazd muzyki. By przekonać się o tym, postanowiliśmy spędzić na miejscu dwie godziny i zbadać frekwencję. Choć na miejsce nie ściągały tłumy, chwile, w których między tablicami nie przechadzaliby się ludzie, należały do rzadkości. Wielu z nich poświęcało nieco swojego czasu, by przyjrzeć się pracom młodym i wymienić miedzy sobą kilka komentarzy na ich temat.

Convivencia w Empiku: Raphael Rogiński

Po godzinnej przechadzce ulicami Krakowa zajrzeliśmy na ulicę Jakuba, gdzie w namiocie Empiku odbywało się spotkanie z Raphaelem Rogińskim, który jeszcze tego wieczoru miał wystąpić w oddalonej o zaledwie kilka kroków Cheder Café. Na rozstawionych wewnątrz namiotu krzesłach z wolna zasiadali przedstawiciele mediów, wolontariusze oraz publiczność. Zewsząd otaczały ich półki po brzegi wypełnione książkami, filmami i płytami muzycznymi – atmosfera wprost wymarzona do rozmów o sztuce. W końcu pojawił się sam Rogiński, otwierając tym samym cykl festiwalowych spotkań z gwiazdami i literatami, których gośćmi mieli w następnych dniach być m.in. Jamie Saft, Andrzej Bart, Agata Tuszyńska i Roberto Rodriguez.

Podczas spotkania Raphael Rogiński opowiadał o dwóch projektach, z którymi przybył na tegoroczną edycję Festiwalu Kultury Żydowskiej. Pierwszym z nich jest Nefesh, międzynarodowy projekt poświecony muzycznej tradycji żydów południa. Jak przyznał sam muzyk, wcześniej nie interesował się muzyką sefardyjską, koncentrując się raczej na bliższych mu geograficznie melodiach aszkenezyjskich. Zmieniło się to w ubiegłym roku, a bezpośrednim impulsem były dwa koncerty, w tym krakowski występ Hayona Ensemble. Dźwięki te, tak odmienne od tych, z którymi związany był wcześniej sprawiły, że Rogiński uzmysłowił sobie, że pytanie o sprawy żydowskie, ludzi i kulturę jest szersze, niż wydawało mu się do tej pory. Wtedy też rozpoczęły się jego poszukiwania, długie rozmowy i uważne wsłuchiwanie się w muzykę wywodzącą się z tradycji sefardyjskiej, której zwieńczeniem była podróż na Kretę, gdzie muzyka „źródłowa” zachowała się w niezmienionej formie. Wizyta ta utwierdziła go w przekonaniu, że muzyka odwołująca się do dawnych tradycji winna być poszukiwaniem owej „źródłowości”, nie zaś próbą jej adaptacji. Innymi słowy – należało rozwijać źródło, nie zaś dodawać do niego nowe, nieprzystające elementy w rodzaju didżeja, jodłujących szwajcarów czy afrykańskiego chóru.

Po powrocie do kraju Rogiński miał nadzieję powołać nowy projekt odwołujący się do tradycji żydów południowych, zaaranżować nowe muzyczne spotkanie na kształt Hayona Ensemble, w którym występują muzycy z całego świata – Indii, Dagestanu, Maroko i Iraku. Niestety – jak sam stwierdza – zarówno w Polsce, jak i w strukturach Unii Europejskiej brak instytucji pomagającej w tego typu wymianie. Gdy zdał sobie z tego sprawę, postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i samemu poszukać muzyków, z którymi chciałby nawiązać współpracę. Z pomocą przyszedł mu MySpace, na przeczesywaniu którego spędził trzy miesiące. W końcu zebrał muzyków mających podobne pomysły i inspiracje – od melodii z Turcji i Kurdystanu po psychodeliczne dźwięki lat 70-tych. W gronie tym znaleźli się: duński perkusista Peter Ole Jorgensen, turecka wokalistka Cigndem Killincer oraz jej krajan – grający na lutni kapuz i baglamie Tahir Palali. Przed dwoma tygodniami odbyła się pierwsza próba ich wspólnego projektu ochrzczonego mianem Nefesh, co w języku hebrajskim oznacza „duszę”, zaś w tradycji Alevi „mistyczne przeżycie”.

Drugim projektem, o którym opowiadał Raphael Rogiński był Cukunft, z którym miał wystąpić 29 czerwca w Synagodze Tempel. W przeciwieństwie do Nefeshu, będącego międzynarodowym konglomeratem, Cukunft jest zespołem w pełni polskim, w którym oprócz jego pomysłodawcy występują perkusista Paweł Szpura oraz dwaj klarneciści – Paweł Szamburski oraz Michał Górczyński. Zespół wykonuje muzykę aszkanezyjską, odwołując się do muzycznych tradycji żydowskiej Europy Wschodniej. Jak stwierdził sam Rogiński, projekt ten ma dwa odmienne oblicza – raz prezentuje muzykę wyciszoną i spokojną, innym razem szybszą i bardziej energiczną. Pełnym ucieleśnieniem tej idei jest najnowsze wydawnictwo zespołu składającego się z dwóch krążków – cięższego i łagodniejszego. Utwory zawarte na tym ostatnim wywodzą się z przedwojennego żydowskiego teatru. Rogiński stwierdził, że w projekcie tym zdecydował się na krok, co do którego wcześniej zarzekał się, że nigdy go nie postawi – sięgnął po muzykę klezmerską, której wcześniej, jako wiejskiej i weselnej, unikał. Dodał też, że kluczem pozwalającym mu grać muzykę odwołującej się do klezmerskiej tradycji była jej nowa aranżacja. Oto bowiem zadał sobie pytanie, przy jakiej muzyce chciałby się bawić na żydowskim weseli oraz przy jakiej chciałaby się bawić jego rodzina. Odpowiedź na to pytanie znalazła się już na pierwszej próbie zespołu. Od tego czasu ich koncerty przyjmują formę żywiołowego odtworzenia procesu takiej weselnej imprezy.

„Z inspiracji kulturą żydowską”

Czas jaki pozostał do koncertu najnowszego projektu Raphaela Rogińskiego postanowiliśmy umilić sobie wizytą położonej na ulicy Sławkowskiej Galerii Autorskiej Jana Siuty, w której odbywało się wówczas otwarcie wystawy „Z inspiracji kulturą żydowską” prezentującej prace zgłoszone do ogólnopolskiego konkursu dla uczniów szkół plastycznych organizowanego przez Zespół Szkół Plastycznych w Częstochowie. Tematem tegorocznej edycji konkursu było „Ilustrowanie Singera” – młodym artystom za cel postawiono stworzenie prac na kanwie utworów tego wybitnego żydowskiego pisarza.

Publiczność – której lwią część stanowili laureaci konkursu i ich opiekunowie – zgromadziła się tłumnie na długo przed rozpoczęciem ceremonii otwarcia, kiedy zaś organizatorzy chwycili już za mikrofony, część gości miejsca dla siebie musiała szukać już poza pomieszczeniem, w którym ta się odbywała. Jak przekonaliśmy się później, było to zapowiedzią tego, co czekać miało nas podczas wielu z dalszych festiwalowych imprez.

Podczas krótkiego wprowadzenia organizatorzy przypomnieli najważniejsze fakty związane z konkursem, wspominając m.in. o tym, że na Festiwalu Kultury Żydowskiej obecny jest on już od pięciu lat, a po raz trzeci równolegle do jego części plastycznej odbywa się jego część literacka. Organizatorzy stwierdzili również, że kiedy wpadli na pomysł tematu tegorocznej edycji konkursu nie zdawali sobie sprawy z tego, że festiwal zadebiutował w roku śmierci Isaaca Singera, tym więc sposobem – nieświadomie – obchodzą jubileusz podwójny – dwudziestolecia śmierci pisarza i pięciolecia obecności konkursu na festiwalu. Dodali również, że konkurs ten obywa się niejako wbrew intencjom autora, który jako człowiek obdarzony wielką wyobraźnią ilustrowanie książek uważał za niewłaściwe, niemniej jednak poziom zgłoszonych prac pokazuje, że na temat ten warto było się zdecydować. Po tym krótkim wprowadzeniu przystąpiono do wręczania nagród – najpierw Grand Prix, później Nagrody Specjalnej, a w końcu nagród w poszczególnych kategoriach. Kiedy ostatni laureaci zniknęli z oczu gości, ci mogli przystąpić do kontemplowania zarówno prac konkursowych jak i stanowiących dopełnienie wystawy obrazów Dariusza Pali i Piotra Kanickiego zainspirowanych twórczością innego żydowskiego pisarza – Edgara Kareta.

Nefesh – Raphael Roginski Ensemble

Kiedy dotarliśmy do Cheder Café czekała nas niemała niespodzianka – ilość osób obecnych podczas spotkania z artystą nie zwiastowała tak tłumnego przybycia na jego koncert. Okazało się, że stwierdzenie o wyczerpaniu biletów i możliwości słuchania koncertu przez okna kawiarni, które padło kiedy Rogiński skończył opowiadać o swych projektach, nie było ani żartem, ani tym bardziej chwytem mającym na celu przyciągnięcie większej publiczności. Ilość osób zgromadzonych na zewnątrz była zresztą niczym w porównaniu z liczbą zgromadzonych wewnątrz. Kawiarnia pękała w szwach, na szczęście jednak obyło się bez dantejskich scen.

Koncert poprzedziło krótkie wprowadzenie Janusza Makucha – dyrektora festiwalu – który poza standardowym przedstawieniem muzyków zaznaczył, iż celem segmentu muzycznego imprezy jest prezentacja muzyki żydowskiej w każdej jej postaci, stąd też szerokie spektrum stylów prezentowanych przez zaproszonych gości. W chwilę później z instrumentów popłynęły pierwsze egzotyczne dźwięki.

Podczas nieco ponad godzinnego koncerty muzycy zaprezentowali około dziesięciu utworów oraz dwie improwizacje. Dominowały tradycyjne pieśni wywodzące się z Turcji i Grecji, śpiewane zarówno w językach tych państw jak i w jidysz. Pomiędzy poszczególnymi utworami Cigndem Killincer udzielała podstawowych informacji o ich pochodzeniu oraz o tematyce. Dzięki temu publiczność mogła dowiedzieć się, że właśnie zasłuchuje się w muzyce i słowach utworu opowiadającego o kobiecie proszącej góry, by te rozstąpiły się, a on mogła połączyć się z ukochanym, śpiewanej modlitwie kobiety błagającej Boga, by ten zesłał jej upragnione dziecko, czy też dialogowi matek młodych mających właśnie wziąć ślub. Melodyjnemu, acz donośnemu głosowi Killincer, okazjonalnie akompaniującej sobie na bębnie, towarzyszyły współczesne gitary Rogińskiego i perkusja Jorgensena oraz tradycyjny kapuz, na którym z niewyobrażalną więc precyzją grał Palali. Choć nie ulegało wątpliwości, że to nie on został pomyślany jako główna atrakcja projektu, największe wrażenie zrobił na nas Duńczyk, być może właśnie dlatego, że nie był zbyt wyeksponowany, kryjąc się ze swym zestawem perkusyjnym w kącie sali – potrafił ona zarówno zdominować fragmenty utworu, dając klasyczne rock’n’rollowe wręcz show, jak i usunąć się w cień wkomponowawszy się w rytm gitary i egzotycznej lutni.

Większość utworów utrzymana była w szybkim tempie i tanecznym rytmie, choć pojawiały się też pieśni melancholijne. Mimo braku sprzyjających warunków publiczność podejmowała próby kołysania się w rytm wygrywanych melodii. Zabawa była przednia i aż szkoda, że muzycy dysponowali tak mała ilością przestrzeni, bowiem koncert zyskałby wiele, gdyby przynajmniej wokalistka mogła swobodnie poruszać się po scenie. Pasja z jaką muzycy odgrywali swój repertuar zdołała podziałać nawet na osoby zgromadzone na zewnątrz, które – choć pozbawione przyjemności okaz – nie były skrępowane ciasnotą kawiarni i mogły dać upust swojej chęci tańca. Mając świadomość tego wszystkiego, trudno dziwić się, że publiczność nie dała artystom tak po prostu zakończyć koncertu, lecz domagała się bisu. Otrzymała go. A był on tak samo zadowalający jak całość występu.

NIEDZIELA, 27 CZERWCA

Spośród kilkunastu atrakcji, jakie organizatorzy Festiwalu Kultury Żydowskiej przygotowali dla jego bywalców na niedzielę, dwie w szczególności przykuły naszą uwagę. Pierwszą z nich była wystawa, za sprawą której mogliśmy cofnąć się w czasie, by przyjrzeć się historycznej Jerozolimie; drugą natomiast spotkanie z szefem izraelskiej placówki dyplomatycznej, za swój przedmiot mające sprawy zdecydowanie bardziej aktualne, choć również nie pozbawione odniesień do przeszłości.

„Oswajanie Jerozolimy. Fotografie 1857-1900”

„Oswajanie Jerozolimy. Fotografie 1857-1900” to druga po „Biżuterii jemenickiej Ben Ziona Davida” wystawa, której uroczyste otwarcie odbyło się tego dnia w należącym do krakowskiego Muzeum Etnograficznego Domu Esterki.

Na wystawę składa się kilkadziesiąt archiwalnych fotografii Jerozolimy pochodzących ze zbiorów Abrahama Madeisekra – nierozerwalnie związanego z tymi miastem antykwariusza, od niemal trzydziestu lat prowadzącego sklep „Trionfo Books and Print”, którego półki uginają się pod ciężarem starych książek, dokumentów, map, plakatów i zdjęć. Podczas Otwierając wystawę Janusz Makuch opowiadał o tym, jak przypadkowo natknął się na sklep Madeiskera podczas jednej ze swych przechadzek ulicami Jerozolimy, ujrzał te fotografię i błyskawicznie zapałał do nich bezgraniczną miłością. Wtedy też narodziła się myśl, by sprowadzić je do Polski i zaprezentować podczas Festiwalu Kultury Żydowskiej.

Wszystkie z fotografii prezentowanych w ramach wystawy powstały w drugiej połowie XIX. wieku – czasie niezwykłym zarówno dla samej Jerozolimy, jak i całego Bliskiego Wschodu. Gdy Felisk Bonfils Frank Mason Good, Tencrède Dumas, Jan Robertson i Lewis Larsson przemierzali Jerozolimę, utrwalając jej obraz na szklanych negatywach, ta dopiero przekształcała się w metropolię. Z tego względu trudno szukać nam na ich zdjęciach jej współczesnego – tak dobrze nam znanego – oblicza. Miast tego ukazuje się jej twarz historyczna, odległa, niezgłębiona, okryta woalą tajemnicy – owa warstwa podskórna, kryjąca się do tej pory w jej zakamarkach, chwilami ledwie wyczuwalna, lecz nadal obecna. Jest jednak i druga strona medalu – drugi obraz Jerozolimy wyłaniający się z tych fotografii. Ich autorzy byli wszak dziećmi swej epoki, dziećmi świata zafascynowanego wszystkim, co orientalne. Nic więc dziwnego, że potrafili oni w Jerozolimie dostrzec coś więc, niż li tylko prowincjonalne miasteczko czy relikt przeszłości. Ich Jerozolima, choć krucha i doświadczona przez wichry czasu, tchnie potęgą i majestatem, jednocześnie poraża swą surowością, jak i olśniewa pięknem.

Wszyscy, którzy nie mieli jeszcze okazji odwiedzić wystawy, będą mogli uczynić to do 28 listopada.

Spotkanie ze Zvim Rav-Nerem

Na tle pozostałych spotkań z gośćmi zaproszonymi na XX. Festiwal Kultury Żydowskiej to, które odbyło się późnym niedzielnym popołudniem w Synagodze Kupa, stanowiło nader interesujący wyjątek. Jego bohaterem nie był bowiem ani muzyk, ani pisarz, ani nawet teoretyk sztuki, lecz czynny polityk – Zvi Rav-Ner, od piętnastu miesięcy pełniący funkcję ambasadora Izraela w Polsce. Tematem, który podjął on podczas swego wystąpienia, był „Dialog”.

Ambasador rozpoczął do podważenia słuszności poglądu, w myśl którego dialog jest niepotrzebny, nie wnosi nic nowego do stosunków polsko-żydowskich, czy wręcz do niczego nie prowadzi. Ten – jak przekonywał Rav-Ner – jest konieczny, nie tylko między Żydami a Polakami czy też Izraelem a Polską, lecz również pomiędzy Żydami mieszkającymi w różnych państwach oraz poszczególnymi stronnictwami w samym Izraelu. Dialog ten potrzebny jest zaś przede wszystkim to, by móc skutecznie walczyć z niekorzystnym stereotypami, jakie istnieją po obu stronach – polskiej i żydowskiej. „To moja osobista misja: edukowanie i walka z krzywdzącymi stereotypami” – stwierdził ambasador.

Podczas swego wystąpienia Rav-Ner przytoczył kilka przykładów owych stereotypów utrudniających, a czasami wręcz uniemożliwiających nawiązanie poprawnych kontraktów polsko-żydowskich. Stwierdził on między innymi, że często słyszy – zwłaszcza z ust Żydów mieszkających w Stanach Zjednoczonych – pogląd, jakoby Polacy współpracowali z Niemcami podczas II Wojny Światowej i wręcz pomagali im w eksterminacji Żydów. Zwykle odpowiada im wtedy, że w polskich rękach znajduje się ponad sześć tysięcy medali „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”, choć Polska była jedynym krajem, w którym za pomoc Żydowi groziła kara śmierci. Ambasador dodał, że istnieli co prawda szmalcownicy, a więc ludzie dorabiający się na krzywdzie Żydów, jak i zdarzały się tragedie w rodzaju tej, która miała miejsce w Jedwabnem, były to jednak jednostkowe przypadki, przez pryzmat których nie mogą być oceniani wszyscy Polacy. Podkreślił przy tym, że by móc walczyć z tym niekorzystnym obrazem naszego kraju zakorzenionym w świadomości części Żydów, potrzebny jest właśnie dialog.

Ambasador zwrócił również uwagę na to, że dialog – zarówno ten polsko-żydowski, jak i pomiędzy poszczególnymi stronnictwami żydowskimi – przez długie lata wpisany był w sposób funkcjonowania naszego kraju. „To, co my mieliśmy wspólnego w tym kraju, praktycznie nie istniało w innych miejscach” – powiedział. Przypomniał, że w samym tylko środowisku żydowskich pisarzy toczyła się przed wojną żywa dyskusja pomiędzy tymi, którzy zdecydowali się pisać w języku polskim a tymi, którzy wybrali hebrajski lub jidysz. Co więcej, rodowód większości ugrupowań politycznych działających w Izraelu da się wyprowadzić z Polski, gdzie działały liczne żydowskie kluby – zarówno te prawicowe, jak i lewicowe, te syjonistyczne, jak i antysyjonistyczne.

Rav-Ner wskazał w końcu na to, że dialog polsko-żydowski, tak prężnie rozwijający się w okresie międzywojennym, najpierw został przerwany przez bolesne doświadczenia II Wojny Światowe, następnie zaś przez ponad czterdzieści lat był odgórnie blokowany przez władze sowieckie i dopiero teraz ma szansę się odrodzić. „Prawdziwy dialog rozpoczął się piętnaście, dwadzieścia lat temu” – stwierdził. Czy warto go kontynuować? Co do tego nie ma żadnych wątpliwości.

PONIEDZIAŁEK, 27 CZERWCA

Choć już w sobotę punktualne stawienie się na wszystkich interesujących nas wydarzeniach było nie lada wyzwaniem, prawdziwe festiwalowe szaleństwo rozpoczęło się dopiero w poniedziałek. Jeden rzut okiem na program wystarczył, by przekonać się, że oto rozpoczął się czas selekcji, nie zgłębiwszy bowiem tajników bilokacji, wszystkich jego punktów zaliczyć nie sposób. Dotyczyło to przede wszystkim zajęć warsztatowych, których odbyło się tego dnia piętnaście, czyli pięć razy więcej niż w ciągu pierwszego weekendu festiwalu. W programie zaroiło się również od koncertów – w ciągu kolejnych pięciu dni miało odbyć się ich aż dwadzieścia jeden.

„Czarodzieje Dowcipu – Jak Żydzi zrewolucjonizowali komedię”

Po kilku godzinach spędzonych na zajęciach warsztatowych skierowaliśmy swe kroki ku Synagodze Kupa. Pierwszy z trzech wykładów poprowadzić miał Arie Kaplan – amerykański komik, scenarzysta komiksowy na stale współpracujący z kultowym pismem „Mad” oraz autor książek „Masters of the Comic Book Universe Revealed!” i „From Krakow to Krypton: The History of Jews in Comics”.

Podczas krótkiego wprowadzenia do wykładu jego organizatorzy podkreślili, że zaproszenie Kaplana na tegoroczną edycję Festiwalu Kultury Żydowskiej jest świadectwem coraz szerszego otwierania się przezeń na tematykę popkultury. Tłumy, które ściągnęły do synagogi, nie pozostawiały żadnych wątpliwości co do tego, że wśród festiwalowej publiczności istnieje duże zainteresowanie tego typu inicjatywami. Dość powiedzieć, że w całej sali doliczyliśmy się zaledwie ośmiu wolnych krzeseł.

Kiedy tylko obsługa techniczna uporała się z wyświetlaczem, za pomocą którego demonstrowane miały być fragmenty omawianych filmów, a organizatorzy zakończyli prezentację sylwetki gościa, ten mógł już skupić na sobie całą uwagę zebranych. A potrafił to uczynić – zachowywał się swobodnie, mówił w sposób barwny, posługując się przy tym prostym językiem, dowcipkował i podtrzymywał kontakt z publicznością, co jakiś czas zwracając się do niej z krótkimi pytaniami. Nawet więc jeśli podczas wykładu nie powiedział on nic szczególnie odkrywczego, a część przestawianych przez niego opinii była dyskusyjna, słuchało się go z niekłamaną przyjemnością.

Choć Kaplan wykład swój prowadził w sposób swobodny, nie narzucając mu sztywnej struktury, ogniskował się wokół trzech zasadniczych kwestii: wpływu żydowskich filmowców na rozwój amerykańskiej komedii, obecności elementów żydowskich w ich twórczości oraz przewijania się w kinie stereotypów dotyczących Żydów. Zwłaszcza ta ostatnia dominowała w jego wstąpieniu, łącząc wszystkie części w spójną całość.

Kaplan rozpoczął od stwierdzenia, że przez pierwsze kilkadziesiąt lat istnienia kina – zwłaszcza w jego wydaniu komediowym – brakowało w nim wrażliwości na kwestie rasowe i etniczne. Przypomniał, że stereotypy dotyczące mniejszości były w owym czasie szeroko wykorzystywane w celu uzyskania efektu komicznego, częstokroć zresztą przez samych ich członków. Stan rzeczy miał zmienić się dopiero po II Wojnie Światowej, która wyczuliła przemysł filmowy na niebezpieczeństwa związane z krzywdzącą stereotypizacją. Okres powojenny przyniósł jeszcze jedną nowość – oto bowiem Żydzi, dotychczas związani raczej ze sferą wystawienniczą show-biznesu, coraz częściej stawali przed kamerą. W połączeniu z umasowieniem telewizji dało to niespotykany dotąd efekt. „Każdy mógł zobaczyć Żyda w swoim domu. Nawet ci, którzy nigdy wcześniej nie widzieli żadnego na oczy” - powiedział Kaplan.

Na wprowadzenie do swego repertuaru większej ilości elementów odnoszących się do ich kultury oraz związanego z nią humoru żydowskimego komikom przyszło jeszcze poczekać. Zdaniem Kaplana wynikało to z dwóch czynników. Po pierwsze, by dotrzeć do szerszej publiczności, komicy ci musieli eliminować ze swych występów treści dla niej niezrozumiałe. Te - rzecz jasna - pojawiały się, lecz w formie mrugnięcia okiem do „wtajemniczonej” części widowni, nie stanowiły natomiast głównego punktu programu. Po drugie, będąc niezwykle wyczulonymi na kwestie etniczne i rasowe, komicy żydowscy unikali treści, które mogłyby urazić przedstawicieli jakichkolwiek mniejszości, bądź też utrwalać stereotypy z nią związane. Kaplan przytoczył w tym miejscu przykład projektu „Dwutysiącletni Starzec” autorstwa początkującego Mela Brooksa i Carla Rinera, który początkowo prezentowany był tylko przed małą publicznością. Twórcy mieli bowiem pewność, że ta nie poczuje się nim dotknięta.

W dalszej części wykładu Kaplan wskazał na to, że humor stricte żydowski na dobre zagościł w kinie w latach siedemdziesiątych niesiony falą wzmożonej aktywności ruchów na rzecz praw obywatelskich. Ameryka miała odkryć urok różnorodności i multikulturalizmu oraz docenić specyficzny humor zamieszkujących ją mniejszości – od tego czarnego w wydaniu Richarda Prayora i Billa Cosby'ego, po żydowski w wydaniu Mela Brooksa. W ocenie Kaplana zwłaszcza ten ostatni przyczynił się do przeradzania się komedii w gatunek coraz bardziej zaangażowany politycznie oraz ewolucji humoru w kierunku bardziej intelektualnego. Zwieńczeniem tych przemian miała być twórczość Woody'ego Allena, który śmiało poruszał w swych filmach tematy takie jak polityka, religia, psychoanaliza czy seks. Kaplan zauważył, że wykreowany przez Allena typ bohatera – neurotycznego inteligenta – przez dekadę utożsamiany był z żydowską komedią. Podkreślił też, że dopiero na przełomie lat 80-tych i 90-tych coraz liczniejsi komicy zaczęli odchodzić od tego wizerunku. Dziś – za sprawą osób takich jak Jerry Seinfeld, Adam Sandler, czy Seth Rogen – widz wie, że pomiędzy pojęciami „typ allenowski” a „żydowski bohater komediowy” nie należy stawiać znaku równości.

„From Shtetl to Swing”

Po opuszczeniu murów synagogi przenieśliśmy się do klubu Alchemia, gdzie za godzinę miała odbyć się projekcja filmu „From Shtetl to Swing”. Udając się na pokaz, nie wiedzieliśmy o filmie nic ponad to, co wyczytaliśmy o nim w programie. Jak się okazało stanowił on miłe uzupełnienie wykładu Kaplana. Mimo że głównym przedmiotem swego zainteresowania uczynił on wpływ Żydów na amerykańską muzykę rozrywkową, w filmie przewijały się również wątki związane z tamtejszym kinem – na ekranie pojawiały się fragmenty obrazów Braci Marx, sceny ze „Śpiewaka jazzbandu” z Alem Jolsonem oraz wyrywki z kreskówek o Betty Boob.

„Pomiędzy rokiem 1880 a 1924, ponad 2,5 miliona Żydów, którzy uniknęli prześladowań i śmierci w Rosji i we wschodniej Europie, wyemigrowało do Ameryki. 'From Shtelt to Swing' to obraz kultury muzycznej, która rozkwitła w tych niezwykłych czasach. To prezentacja żydowskiego teatru, muzyki klezmerskiej, ragtime'u, symfonicznego jazzu i swingu. Film odkrywa żywiołową, nigdy nie opowiedzianą historię muzyki, która przeszła niezwykłą przemianę, a narodziła się w Rosji, by rozkwitnąć wreszcie w Great White Way na Brooklynie” - zachęcał opis filmu.

Wszyscy, którzy po obrazie Fabienne Rousso-Lenoir spodziewali się drobiazgowego odtworzenia procesów przenikania elementów wschodnioeuropejskiej muzyki żydowskiej do raczkującego jazzu, czy też pogłębionej analizy wzajemnych zależności zachodzących pomiędzy muzyką żydowskich imigrantów a muzyką czarnych mieszkańców Ameryki, musieli poczuć się zawiedzeni. „From Shtetl to Swing” nie jest w stanie im tego zaoferować, nie wydaje się też, by był pod tym kątem planowany. To typowy przedstawiciel nowej szkoły dokumentu – obraz atrakcyjny wizualnie, dynamiczny, okraszony szybkim montażem i atrakcyjną warstwą dźwiękową. Nie ma w nim miejsca na wywody teoretyków muzyki, czy wspominki znajomych i rodziny postaci, których nazwiska przytaczane są – z szybkością karabinu maszynowego – na różnych jego etapach. Zamiast tego mamy skojarzenia budowane za pomocą łączenia dźwięków oraz ekstatyczną wręcz narrację Harvey'a Fiersteina. Słowem: bardziej to kolaż audio-wizualny niż rzeczywisty dokument. Jeżeli jednak przyjmuje się tę formułę z całym dobrodziejstwem inwentarza, „From Shtetl to Swing” nie rozczarowuje, w swej kategorii jest on bowiem obrazem dobrym – sprawnie zrealizowanym, zdolnym zapewnić godzinę dobrej zabawy oraz skłaniającym widza do głębszego zainteresowania się prezentowanym w nim tematem.

„From Shtetl to Swing” był pierwszym z cyklu sześciu filmów wyświetlanych w Alchemii w ramach festiwalu i jako taki zdołał zrealizować swe najważniejsze zadanie – zachęcił nas do ponownych odwiedzin w piwnicach klubu. W tych w ciągu kolejnych dni miały odbyć się projekcje tak zróżnicowanych obrazów jak: niemal dwudziestoletni „Fiddler on the Hoof” poświęcony renesansowi muzyki klezmerskiej; „The SoCalled Movie” prezentujący twórczość Josha Dolgina; ponad siedemdziesięcioletnia fabuła „Syn Kantora”; dokument „Opuszczając gniazdo” opowiadający o młodych ludziach pragnących wyrwać się ze swych ultraortodoksyjnych rodzin oraz „Pizza w Aushwitz” będąca zapisem podróży Żyda ocalałego z holokaustu do pięciu byłych obozów zagłady, które stały się miejscem kaźni jego narodu.

Nasza środowa podróż festiwalowymi szlakami nie zakończyła się na projekcji w Alchemii. Nocą odwiedziliśmy jeszcze Synagogę Tempel, w której fenomenalny koncert dało trio pod wodzą Jamiego Safta. Można by w tym miejscu wznieść peany na temat wirtuozerii muzyków, ich koncertowego kunsztu oraz umiejętności aranżacyjnych, słowem: spróbować opisać ich występ. Pewnych rzeczy jednak opisać słowami nie sposób, nie warto więc podejmować się tak karkołomnego i z góry skazanego na porażkę zadania. Wystarczy tylko wspomnieć, że mało prawdopodobne jest, by któryś z artystów mających w kolejnych dniach wystąpić na Kazimierzu, mógł zdetronizować Safta i odebrać jego występowi tytuł Najlepszego Koncertu XX. Festiwalu Kultury Żydowskiej.


Tekst został pierwotnie opublikowany na łamach portalu GoCity.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz