piątek, 14 stycznia 2011

Dyskretny urok socjalistycznego eskapizmu

Wbrew opinii inżyniera Mamonia polskie kino zdolne było wydać na swe łono obrazy pozbawione dłużyzn i wszechogarniającej nudy, pełne za to werwy, przygody, futurystycznych technologii i międzyplanetarnych lotów kosmicznych. Zwłaszcza w koprodukcjach.

Lato 1969 roku. Pokład „Świerczewskiego”. Słonce praży niczym w otwierających scenach „Upadku” Schumachera. W tle da się posłyszeć miarowy szum Wisły. Co jakiś czas ktoś potyka się o kolejne butelki płynnego chleba, radośnie wytaczające się spod leżaków. Za kamerą krzątają się Piwowarski i Barszczyński. Przed kamerą zasiada nieśmiertelny tandem Maklakiewicz-Himilsbach. Taśma się kręci. Maklakiewicz daje się porwać osobowości inżyniera Mamonia, który powoli eksplikuje kondycję polskiego kina:

Nie chodzę na filmy polskie w ogóle. Nudzi mnie to po prostu. Zagraniczny to owszem. Pójdę sobie. Bo fajne są zagraniczne. Wie pan? A w filmie polskim, proszę pana, to jest tak: nuda. W ogóle brak akcji jest. Nic się nie dzieje. Aż dziw bierze, że nie wzorują się na zagranicznych. Załóżmy proszę pana, że jakiś polski aktor gra, nie? Na przykład zapala papierosa, nie? Proszę pana, zapala papierosa i patrzy tak… W prawo. Potem patrzy w lewo. Prosto. I nic. Dłużyzna, proszę pana. Siedzę sobie, proszę pana, w kinie. Pan rozumie. Patrzę na to… I aż mi się chce wyjść z kina, proszę pana. I wychodzę....

Wbrew temu, co sądzić mógł sceptyczny inżynier, również w ramach polskiego kina pojawiały się obrazy, w których działo się nie dość, że dużo, to i szybko, a nudy i dłużyzn zawierało się w nich tyle, ile logiki przyczynowo-skutkowej, czy poszanowania elementarnych praw fizyki. Bohaterowie ich, jeżeli już palili papierosa, czynili to w biegu lub podczas iście bondowskiego pościgu samochodowego, nie mając czasu nieśpieszne kontemplowanie przestrzeni rozpościerającej się przed ich oczyma. Nie brakowało i pozaziemskich cywilizacji, kamiennych posągów rażących śmiercionośnymi promieniami, wszelkiej maści zjaw i monstrów, tak swojskich, jak i z importu, super-komputerów, sztucznych ludzi, lśniących kombinezonów, czy majestatycznych statków kosmicznych. Zwłaszcza na kolei. Tfu! Zwłaszcza w koprodukcjach, tworzonych ramię w ramię przez ekipy bratnich republik socjalistycznych, raz za razem udowadniające, że niestraszna jest im konkurencja ze strony wielkich imperialistycznych wytwórni.


"Milcząca gwiazda" (Ignacy Machowski, Yoko Tani, Günther Simon)