czwartek, 26 listopada 2009

Pati Yang "Faith, Hope and Fury"

Choć „Faith, Hope And Fury” krążkiem legendarnym raczej się nie stanie, nie zmienia to faktu, że na półki sklepowe trafił album naprawdę dobry.

Po czterech latach, jakie minęły od wydania doskonałego „Silent Treatment”, Pati Yang postanowiła uraczyć swoich słuchaczy nowym krążkiem. O płycie stało się głośno na długo przed tym nim ujrzała światło dzienne. Do fanów docierał szereg informacji, w których niczym mantra przewijało się słowo „legendarny” w różnych jego wariacjach i deklinacjach. Album miał więc powstawać w legendarnym studiu, założonym przez legendarnego producenta George’a Martina, a w pracy nad nim mieli brać udział nie mniej legendarni muzycy. 27 marca każdy mógł przekonać się jaki jest efekt końcowy wytężonej pracy piosenkarki. I choć „Faith, Hope and Fury” krążkiem legendarnym raczej się nie stanie, nie zmienia to faktu, że na półki sklepowe trafił album naprawdę dobry, o lata świetlne pozostawiający w tyle to, co w naszym kraju jest obecnie produkowane. Pati Yang, będąca naszym muzycznym „towarem eksportowym”, po raz kolejny udowodniła, że kariera na tak zwanym „Zachodzie”, nie musi ograniczać się do przygrywania rozsianej po całym świecie Polonii. W przeciwieństwie do takiej Edyty Górniak, która ostatnimi laty słynie jedynie ze swojego nadęcia, Pati długoletni pobyt w UK wyraźnie służy.

środa, 25 listopada 2009

"W Azji" Tiziano Terzani

Orient, będący dla człowieka Zachodu ucieleśnieniem egzotyki, od wieków fascynował i przyciągał. Terzani odczarowuje nam ten świat, pokazując kontynent pełen sprzeczności, w którym pięknu ciągle towarzyszy terror.

Spośród wszystkich magicznych słów, jakimi kiedykolwiek posłużył się człowiek, „co” posiada największą moc. Co znajduje się za tamtym lasem?. Co stanie się, jeżeli połączę siarkę z saletrą?. Co sprawia, że morskie fale raz to wdzierają się w głąb lądu, innym zaś razem powracają do miejsca, z którego przybyły? Co to za punkty jaśnieją na niebie? Niektórym zajmie to kilka minut, innym całe stulecia, lecz wszystkie tego typu pytania, prędzej czy później, przerodzą się w odpowiedzi. W pewnym sensie, dzieje ludzkości są historią stopniowego kurczenia się obszaru nieznanego. Nieprzypadkowo, na długo przed wynalezieniem druku, telewizji i Internetu, ludzie gromadzili się w wolnych chwilach wokół paleniska i popijając chmielem przygryzane mięsiwo, zasłuchiwali się w opowieściach cudzoziemców, podróżników i bajarzy, którzy zawitali na ich ziemie. Choć tęsknota za nieznanym pozostawała, większość z nich nigdy nie zdecydowała się wyruszyć w świat, podejrzewając – całkiem zresztą słusznie – że za „tamtym lasem” najpewniej znajduje się miejsce, w którym po głowie dostać łatwiej, niż w rodzimej wiosce. Istnieli jednak ludzie, którzy, gnani pędem do wiedzy, nie bacząc na niewygody i niebezpieczeństwa, ruszali w świat, by na mapach znaczyć nie odkryte dotąd lądy. Do grona tych niespokojnych duchów należał Tiaziano Terzani, zapiski z jego wędrówek znalazły się zaś w wydanej niedawno książce „W Azji”.

wtorek, 24 listopada 2009

"Berlin" Marvano

Pierwszy autorski projekt Marvano, w perfekcyjny sposób łączący ze sobą kawał historii XX wieku z fikcją literacką, to koronny argument za tym, by Belga przestać postrzegać jako „rysownika od Haldemana”, a zacząć jako „twórcę trylogii berlińskiej”.

Polskim miłośnikom komiksu Mark Van Oppen, skrywający się pod pseudonimem Marvano, znany jest przede wszystkim jako długoletni współpracownik Joe Haldemana. Belgijski ilustrator i amerykański pisarz science-fiction wspólnymi siłami przenieśli na karty komiksu dwie najsłynniejsze powieści tego drugiego – „Wieczną Wojnę” i „Wieczny Pokój” oraz stworzyli serię „Dallas Barr” będącą rozwinięciem uniwersum wykreowanego na potrzeby książki „Buying Time”. Niestety, przez długie lata dorobek Marvano, wykraczający poza działalność w tym tandemie, stanowił dla większości polskich czytelników wielką niewiadomą. Trudno dziwić się więc, że choć na Zachodzie jest on postrzegany jako artysta niezależny, angażujący się we współpracę z innymi scenarzystami, to nad Wisłą traktuje się go przede wszystkim jako „rysownika od Haldemana”. Oto jednak na naszym rynku pojawił się album, co do którego nie ma wątpliwości, że sytuację tę odmieni. „Berlin”, bo o nim mowa, stanowi bowiem pierwszy w pełni autorski projekt Marvano, w którym artysta dał się poznać nie tylko jako doskonały grafik, ale i kompetentny scenarzysta.


niedziela, 22 listopada 2009

Civil Religion a amerykańskie kino głównego nurtu

I. „Co nas drażni w amerykańskim kinie?”, czyli: tytułem wstępu.

Gdy przyjrzeć się ogólnodostępnym polskim portalom filmowym pod kątem amerykańskich produkcji główno-nurtowych można dostrzec ciekawą zależność – niesłabnące zainteresowanie tego typu kinematografią połączone z intensywną jej krytyką. Krytyka ta nie odnosi się - o dziwo - do wszystkich aspektów hollywoodzkiego kina będących konsekwencją jego przynależności do szerszej kategorii kultury masowej. Wzburzenia zwykle nie budzą: niewiarygodny portret psychologiczny bohaterów, efekciarstwo, szereg nielogiczności, czy w końcu łopatologiczna konstrukcja filmu – one co najwyżej lekko irytują. Prawdziwe larum podnoszone jest w odniesieniu do jednej, szczególnej cechy kina zza wielkiej wody, mianowicie do jego „amerykańskości”. Na ową „amerykańskość” składają się: nadmierny patos, nieustanne machanie flagami oraz przesadna ilość czegoś, co określić można – kolokwialnie i dosadnie, aczkolwiek niezwykle trafnie – mianem bogoojczyźnianego bełkotu. Istnieje – ba, całkiem dobrze sobie radzi – szereg reżyserów, którzy z ich chronicznego nadużywania uczynili swój znak rozpoznawczy. Nietrudno odgadnąć, że wszystkie z wyżej wymienionych elementów wiodą prym w rozlicznych wariantach kina epickiego (począwszy od jego nurtu wojennego, na science-fiction skończywszy) – w końcu nic tak nie sprzyja łopotaniu sztandarów jak chwila śmiertelnego zagrożenia, a i nie ma lepszego momentu na wygłoszenie płomiennej inwokacji do Boga i Ojczyzny niż kiedy stoi się na truchłach wrogów z pozoru nie do zwyciężenia. „Amerykańskość” nie kończy się na kinie epickim - drugim jej bastionem są dramaty sądowe. Brak świstu pocisków rekompensowany jest tu walką słowną, najeźdźcy zagrożeniem wewnętrznym, a fizyczna anihilacja zostaje zastąpiona ryzykiem zniszczeniem jedynego słusznego amerykańskiego stylu życia. Tyle o różnicach – liczba flag i płomiennych przemówień pozostaje ta sama.

wtorek, 17 listopada 2009

Muariolanza "Wszystko będzie inaczej"

Jak wskazuje samy tytuł wydawnictwa w muzyce Muariolanzy sporo się zmieniło. Krążek wypełniają kompozycje melodyjne i przystępne, przy czym nadal niełatwe do zagrania, pełne urozmaiceń i muzycznych smaczków.

Trzeci krążek Muariolanzy zadaje kłam stwierdzeniu, jakoby muzyka jazzujących zespołów nie mogła obejść się bez długich eskapad w rejony totalnej improwizacji, a jazzujący muzyk uschnąłby ze smutku, gdyby nie dane było mu w każdym utworze zaprezentować popisowych solówek. Choć na "Wszystko będzie inaczej" nie zabrakło drobnych wycieczek, we wszystkich kompozycjach są one wyraźnie podporządkowane głównemu tematowi. Samym muzykom nie zabrakło okazji do tego, by wykazać się umiejętnościami, w większym jednak stopniu niż poszczególnych utworów, dotyczy to przestrzeni całej płyty. Godne to pochwały – a i w środowisku nie takie znowu częste – jest to, że egoizm muzyczny poszczególnych członków zespołu został przystopowany. Dzięki temu wsłuchując się w dźwięki albumu, ma się wrażenie obcowania z dziełem prawdziwie kolektywnym, nie zaś tylko wspólną inicjatywą przypadkowych solistów.

niedziela, 15 listopada 2009

"Kajtek i Koko - Poszukiwany Zyg-Zak" Janusz Christa

Siódma odsłona serii zebranych opowieści Janusza Christy to nie tylko solidny kawał polskiej historii komiksu, ale również dobra rozrywka dla całej rodziny.

Gdyby na początku lat 90-tych przeprowadzić uliczny sondaż i zapytać losowo wybrane osoby o to, z czym kojarzy im się słowo „komiks”, większość odpowiedzi krążyłaby zapewne wokół postaci Janusza Christy. Może niewielu potrafiłoby zidentyfikować go z imienia i nazwiska, spora część zagabywanych miałaby też trudności z przypomnieniem sobie imion stworzonych przez niego bohaterów, niemal każdy jednak przywołałby z zakamarków pamięci obraz dwóch wojów, broniących swego grodu przed zakusami niecnych zbójcerzy. Przygody Kajka i Kokosza oddziaływały na wyobraźnię kilku pokoleń Polaków jeszcze długo po roku 1990, kiedy to ukazał się ostatni poświęcony im album. Trudno się temu dziwić, wszak jest to szczytowe osiągnięcie Christy – komiks, w którym każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Najmłodsi odnaleźli w nim bajkowy świat i slapstickowy humor, starsi pierwszorzędny humor słowny i sytuacyjny, ukraszone domieszką absurdu, najstarsi zaś zrywali boki ze śmiechu odkrywając – z każdym albumem coraz gęściejsze – nawiązania do socjalistycznych realiów.

wtorek, 10 listopada 2009

"Rock'n'Rolla" Guy Ritchie

Nie czas na eksperymenty, pora wrócić do korzeni – tak streścić można ideę, jaka przyświecała Ritchiemu podczas prac nad jego ostatnim filmem.

Kiedy w 1998 roku, za sprawą „Porachunków”, Guy Ritchie został okrzyknięty mianem brytyjskiego Quentina Tarantino, wszystko wskazywało, że tego młodego reżysera czeka świetlana przyszłość. Zachęcony sukcesem zakasał rękawy i wziął się do pracy nad kolejnym filmem. W „Przekręcie” wykorzystał wszystko, to co sprawiło, że jego debiut spotkał się z tak przychylnym przyjęciem. Za pomocą iście altmanowskiej narracji połączył szereg interesujących postaci, które zaplątał w kryminalną intrygę podlaną sosem brytyjskiego humoru. „Przekręt” z miejsca stał się filmem kultowym, który zagwarantował reżyserowi awans do ścisłej czołówki twórców kina rozrywkowego oraz mały bonus w postaci małżeństwa z Madonną.

Na tym etapie kariery Ritchie słusznie zauważył, że kręcąc dalsze wariacje na temat „Porachunków” szybko zostanie zaszufladkowany. Postanowił więc spróbować swych sił w innym typie kina. Niestety dwa jego kolejne filmy okazały się tak artystycznymi jak i finansowymi porażkami. W ubiegłym roku reżyser podjął próbę ożywienia swojej kariery. Tym razem dla eksperymentów nie miało być miejsca. Recepty na sukces upatrywał w powrocie do sprawdzonej formuły. Tak narodziła się wizja filmu „Rock’n’Rolla”, który trafił właśnie na polski rynek DVD.

poniedziałek, 9 listopada 2009

"Neuromancer" William Gibson

Nie codziennie ma się przyjemność obcować z lekturą, która stworzyła nowy gatunek. Można nie polubić, wstyd nie znać.

W pierwszej połowie lat 80-tych ARPA-NET nadal dostępny był jedynie dla wojskowych i uczonych, Jaron Lanier nieśmiało formułował pierwsze koncepcje wirtualnej rzeczywistości, a na rynku królowały komputery wyposażone w procesory o częstotliwości 1 MHz i pamięć rzędu 64 kilobajtów. W tym samym czasie William Gibson marzył o globalnej cyberprzestrzeni, deckach umożliwiających odbieranie wszelkich możliwych informacji w uproszczonej postaci audio-wizualnej, technologiach pozwalających na zapis umiejętności, wspomnień i osobowości ludzi na kostkach pamięci RAM, oraz o Sztucznych Inteligencjach zyskujących samoświadomość i próbujących wyrwać się z okowów jakie stworzyli im ich twórcy. A wszystkie te marzenia słowem się stały i stworzyły cyberpunk.

Na technologii cyberpunk jednak się nie kończy. O wiele ważniejsze są tu relacje społeczne. Cyberpunk to świat rządzony przez wielkie korporacje, które dawno już stłamsiły państwa narodowe, na gruncie których wyrosły. W wytwarzanym przez nie porządku społecznym najważniejsza jest informacja, o którą toczą bezpardonową walkę. Banki pamięci przejęły funkcje Kopalń Salomona, Wysp Skarbów i Fortów Knox, a mechaniczne pułapki, które starali się przechytrzyć bohaterowie naszej młodości, zostały zastąpione przez Logiczne Oprogramowania Defensywne. Nic więc dziwnego, że na przestrzeni ostatnich lat William Gibson niejednokrotnie podkreślał, że w sensie technologicznym cyberpunk już istnieje. Jest tu i teraz – w mikrochipach, satelitach, liczonych w terabajtach pojemnościach przenośnych dysków i miniaturowych kamerach cyfrowych. Technologia nie stanowi już żadnej przeszkody, a stworzony przez niego świat nie zaistniał jedynie w sensie społecznym. Czy aby na pewno jest on jednak tak daleko? Od kilku dekad poważani socjologowie i futurologiczni szamani niczym jeden mąż powtarzają tezy o narodzinach społeczeństwa post-przemysłowego. Diagnoza jaką na kartach „Trzeciej Fali” postawił Alvin Toffler, nie jest wcale tak odmienna od koncepcji Gibsona. Nieco mniej sensacyjna, to prawda, ale ogniskująca wokół tych samych tematów – społeczeństwa opartego na informacji. Podstawową siłą świata, jakim stworzył go Gibson i jaki na jego podobieństwo tworzy rzesza naśladowców, jest umiejscowienie go w niedalekiej przyszłości – czasie na tyle odległym by można było przyjąć do wiadomości zmiany jakie zaszły w jego obrębie i na tyle bliskim by dały się wyprowadzić z obecnego stanu rzeczy.

sobota, 7 listopada 2009

Niech moje koszmary staną się i waszymi: H.R. Giger

W futurystycznym cyklu "Biomechanoidy" Giger dawał wyraz zarówno swej fascynacji biologicznością człowieka, jak również obawom i nadziejom związanym z postępującym rozwojem technologicznym.

„Niedochodowa” – takim przymiotnikiem ojciec H.R. Gigera zwykł określać sztukę. Stateczny aptekarz, niemal przez całe życie nie mógł zrozumieć, dlaczego jego syn, zamiast pójść w ślady ojca, zapragnął zostać artystą. Dlatego też przy każdej okazji powtarzał mu, że uprawiając współczesną sztukę nigdy nie zarobi nawet na skromne utrzymanie. Przyszłość zweryfikowała jego poglądy pokazując, że artysta wcale nie musi być głodnym, by być wiarygodnym. Twórczość Gigera stanowi bowiem jeden z najznamienitszych przykładów udanego mariażu sztuki i biznesu.

Hans Reudi Giger urodził się 5 lutego 1940 roku w Chur w Szwajcarii. Ironią losu jest, że jedna z najbardziej rozpoznawalnych osobowości szwajcarskiego świata sztuki najmłodsze lata lata swojego życia spędziła w mieście, w którym określenie „artysta” było terminem obelżywym, łączącym pojęcia pijaka, kobieciarza, wagabundy i prostaka. Nic więc dziwnego w tym, że jeszcze długo po osiągnięciu pierwszych sukcesów na arenie międzynarodowej, nie potrafił do swej działalności przekonać ojca. Giger senior udzielając w roku 1976 wywiadu do filmu „Giger’s Necronomicon” swą wypowiedź rozpoczął tymi słowami: „Zdumiewa mnie, że spłodziłem tak zwanego artystę”.

wtorek, 3 listopada 2009

"Wieczna Wojna" Joe Haldeman & Marvano

Wojenne doświadczenia autora przybrane zostały w szaty science-fiction, po czym doskonale przetłumaczone na język komiksu. Warto przeczytać.

Wojna w Wietnamie była traumatycznym doświadczeniem dla całego pokolenia Amerykanów. Młodzi ludzie, którzy nie uratowali się ucieczką do Kanady bądź nie skryli się w komunach hipisowskich, wrócili do kraju z bagażem wspomnień, które większości z nich miały towarzyszyć do końca ich dni. Ci, na których wojna odcisnęła największe piętno, nigdy nie powrócili już do normalnego życia – pogrążali się w alkoholowo-narkotykowym amoku, wegetowali gdzieś na granicach społeczeństwa, popadali w obłęd lub popełniali samobójstwo. Joe Haldeman należy do grona szczęśliwców, którym udało się uporać z syndromem „powrotu”. Poradził sobie jednak w niekonwencjonalny sposób – w ramach terapii pisał książki, w których w konwencję science-fiction ubierał swoje wietnamskie doświadczenia. W ten sposób narodziło się jego największe dzieło – „Wieczna Woja”, powieść uhonorowana w 1975 roku nagrodami Nebulla i Hugo, której sława rychło wykroczyła poza hermetyczny świat fantastyki. W 1980 roku Haldeman napotkał na swej drodze Marvano, młodego holenderskiego rysownika, który zaproponował mu stworzenie komiksowej adaptacji powieści. Pisarz pomysł podchwycił i osiem lat później historia opowiedziana w książce przeżyła swój renesans.

poniedziałek, 2 listopada 2009

"Faktotum" Charles Bukowski

Jak zwykle w przypadku Bukowskiego, nie sposób odgadnąć co w książce jest wątkiem autobiograficznym a co fikcją literacką. Nie jest to jednak szczególnie istotne. Ważne, że czyta się wybornie.

Charles Bukowski, choć należy do grona najwybitniejszych dwudziestowiecznych pisarzy amerykańskich, przez wiele lat był w Polsce praktycznie nieznany. Tworzył on bowiem książki, które w poprzednim systemie nie miały prawa funkcjonować na rynku wydawniczym. Nie chodzi tu nawet o kwestie polityczne i przybierającą kuriozalne postaci troskę o moralność socjalistycznego obywatela, lecz o to, że autor opisywał zupełnie obcą rzeczywistość, zaś jego bohaterowie borykali się z niezrozumiałymi problemami i buntowali przeciw światu, który dla przeciętnego Polaka był wtedy spełnieniem marzeń. Paradoksalnie, szanse na to by Bukowski znalazł w naszym kraju uznanie, zmniejszyły się jeszcze bardziej po 1989 roku. Eksplozja wolnego rynku, zachłyśnięcie się pojęciem „kariery” i wszechobecna propaganda aktywności, nie sprzyjały zaczytywaniu się w powieściach o społecznych wydrzutkach, podnoszących bierność do rangi cnoty. Wartość prozy Bukowskiego polski czytelnik mógł w pełni docenić dopiero w momencie, w którym zakończył się „boom na kapitalizm”. Największą zasługą wydawnictwa Noir Sur Blanc jest więc nie to, że zdecydowało się Bukowskiego wydawać, lecz to, że zdecydowało się wydawać go w odpowiednim momencie.

niedziela, 1 listopada 2009

"Kruk IV" Lance Mungia

Heterogeniczna pod względem rasowym grupa satanistów dokonuje rytualnego mordu na indiańskiej szamance i jej kochanku, recytując przy tym zaklęcia w języku angielskim z książki opatrzonej ilustracjami żywcem wyjętymi z kolekcji grafik pop-artowego artysty średniego pokroju. W tym samym czasie Alister Crowley przewraca się w grobie, a my zastanawiamy się dlaczego ktoś mógłby chcieć robić coś równie bzdurnego. Cóż… Różnorodność pobudek przyświecających działaniom poszczególnych członków grupy, jest wprost imponująca: zemsta za śmiertelną chorobę, zemsta za śmierć braci, i w końcu chęć przywołania Lucyfera (w celu dokonania krwawej zemsty, za śmierć ojca, odrzucenie i całą resztę).

Pech chce, że wspomniana szamanka należy do plemienia posiadającego dosyć rozbudowaną sferę sacrum: poza praktykowaniem oczywistej wiary protestanckiej, wierzą również w Kruka. Czym jest owy Kruk, na dobrą sprawę ciężko powiedzieć. Fuzją indiańskich odpowiedników Charona, Azraela oraz Furii? Któż to (poza członkami wiadomego plemienia) może wiedzieć. Nie jest to zresztą szczególnie istotne, a im mniej zadamy pytań tym szybciej dotrzemy do naprawdę ważnego wątku.