czwartek, 31 grudnia 2009

"Dzieci Groznego" Åsne Seierstad

Rozmiłowana w Bułhakowie była studentka filologii rosyjskiej przybyła do kraju, w którym w szkołach dzieci uczą się, że do domu lepiej wracać obłoconą drogą, niż piękną łąką. Na tej pierwszej bowiem znajduje się mniej min.

„Terek pluszcze o kamienie, toczy mętny zdrój; na brzeg pełznie zły Czeczeniec, ostrzy kindżał swój” – pisał w połowie XIX wieku rosyjski poeta i prozaik Michaił Lermontow, oddając strach i pogardę jaką wobec dążących do niezależności mieszkańców Kaukazu odczuwali Rosjanie. Przeszło sto lat później niemal identyczny pogląd wyraża Nikołaj, młodzieniec z Uljanowska, który stał się kaleką, po tym jak nadepnął na minę na drodze do czeczeńskiego Centoroj, Aleksiej, student, którego klatkę piersiową przyozdabia tatuaż z rosyjskim orłem trzymającym w dziobie swastykę, dwóch profesorów matematyki zmierzających na konferencję w Moskwie, oraz całe rzesze podobnych im mieszkańców byłego Związku Radzieckiego. Być może myśleliby inaczej, gdyby na początku lat dziewięćdziesiątych Dżochar Dudajew nie potraktował zbyt poważnie wypowiedzi Borysa Jelcyna, który zachęcał każdego, aby wziął tyle wolności, ile jest w stanie unieść.

wtorek, 29 grudnia 2009

Bajzel "Miłośnij"

Od pierwszych taktów aż do samego końca płyta trzyma równy, wysoki poziom. W końcu nie bez powodu Bajzel określany bywa mianem nadziei polskiej sceny alternatywnej.

Orson Welles powiedział kiedyś: „We Włoszech przez trzydzieści lat rządów Borgów mieli wojnę, terror, mord i rozlew krwi. Zrodzili Michała Anioła, Leonarda da Vinci i renesans. W Szwajcarii mieli braterską miłość, pięćset lat demokracji i pokoju i co zrodzili? Zegar z kukułką”. Chaos może być kuźnią arcydzieł. Nie powinno nas zatem dziwić, że bajzel jest w stanie stworzyć dobre płyty.

W rok po udanym debiucie nowy krążek wypuścił Bajzel, prywatnie Piotr Piasecki – młody talent odkryty przez Tymona Tymańskiego, jeden z ciekawszych jednoosobowych zespołów od czasu Patyczaka i jego niezniszczalnej gitary, muzyk okrzyknięty nadzieją polskiej sceny alternatywnej, którego na łamach „Newsweeka” Robert Ziębiński niebezpodstawnie określił mianem polskiego Becka et cetera, et cetera. I jak to zwykle życiu bywa, przez rok wiele się zmieniło, a jeszcze więcej pozostało takie same. Z rzeczy nowych warto odnotować fakt, że Bajzel zaczął pisać teksty w języku polskim, z rzeczy niezmiennych natomiast to, że „Miłośnij” trzyma poziom.

piątek, 18 grudnia 2009

"Siódmy Dzień" Carlos Saura

"Siódmy dzień" do kanonu sztandarowych dzieł Carlosa Saury na pewno nie wejdzie, nie ma jednak powodów, dla których miałby nie wejść w skład wideoteki miłośników kina. Choć nie spełnia pokładanych w nim oczekiwań, jest to obraz nad wyraz przyzwoity.

Po sześciu dniach tworzenia świata Bóg odpoczął, dając tym samym przykład człowiekowi. Pamiętnej niedzieli, 26 sierpnia 1990 roku, bracia Izquierdo nie poszli w jego ślady. Zamiast odpoczywać, wysłali przed oblicze Pana osiem osób. Osiem, ponieważ niecelnie strzelali. Ich kule dosięgły łącznie dwadzieścia jeden mieszkańców Puerto Urraco. Powodem, dla którego ulice wioski spłynęły krwią, była długoletnia waśń rodowa, tocząca się między familiami Izquierdów i Cabanillasów. Historia ta nie powstała w głowie żadnego scenarzysty. Napisało ją życie, hiszpańska mentalność i kultura, w której prawo rodowej zemsty jest święte. Po czternastu latach od tragedii, historię tę na warsztat wziął Carlos Saura, uznawany przez krytyków za jednego z najwybitniejszych hiszpańskich reżyserów. Nieco zmienił, jeszcze więcej dodał, a wszystko to ukrasił pięknymi zdjęciami i porywającą muzyką. Udało mu się zgromadzić i odpowiednio pokierować znakomitą obsadą, w skład której weszli m.in. Victoria Abril, José Luis Gomez, Juan Diego i José Garcia.

niedziela, 13 grudnia 2009

"Rękopis zapodziany w Saragossie" Krzysztof Rudowski

Powieść Rudowskiego sprawdza się nie tylko jako udana kontynuacja dzieła Jana Potockiego, lecz również jako utwór niezależny. Jest inteligentnie i z humorem – zupełnie jak na okładce.

By przekonać się, jak trudno o dobrą kontynuację, nie trzeba wybiegać pamięcią daleko w przeszłość – wystarczy przypomnieć sobie prezydenturę Georga W. Busha i wskaźniki poparcia społecznego na koniec jego pierwszej i drugiej kadencji. Świat wielkiej polityki od literatury różni to, że w tym drugim przypadku nie można liczyć, aby coś umknęło uwadze oceniających – wszystko wszak pozostaje na papierze. Kredyt zaufania, jakim czytelnicy darzą autora, jest w istocie sporym brzemieniem, który strącił z piedestału już niejednego. Cóż więc z tego, że „najbardziej lubimy to, co już kiedyś jedliśmy”, skoro nic nie smakuje tak dobrze jak w przeszłości, a i ryzyko, że na naszym talerzu pojawi się ogrzewany kotlet, jest raczej wysokie.

Napisanie dobrej kontynuacji jest zadaniem jeszcze trudniejszym, kiedy podejmuje się go osoba inna niż sam twórca oryginału. A kiedy już młody twórca mierzy się z jednym z największych arcydzieł polskiej literatury, sam fakt stworzenia książki, której lekturze nie towarzyszy grymas odrazy na twarzy czytającego można rozpatrywać w kategoriach sukcesu. Krzysztof Rudowski nie dość, że ten „plan minimum” zrealizował, dostarczył w nasze ręce powieść naprawdę dobrą. Co więcej, „Rękopis zapodziany w Saragossie” sprawdza się nie tylko jako udana kontynuacja dzieła Jana Potockiego, lecz również jako utwór niezależny.

piątek, 11 grudnia 2009

"Henri Désiré Landru" Christophe Chabouté

„Henri Désiré Landru” jest pozycją solidną, pełnymi garściami czerpiącą z dorobku nie tylko samego komiksu, ale i innych form sztuki. To trzymająca w napięciu klasyczna opowieść kryminalna, z wisienką na torcie, w postaci alternatywnej wersji znanej wszystkim historii.

Henri Désiré Landru był typem człowieka, którego mijamy na ulicy bez mrugnięcia okiem, a na towarzyskich spotkaniach głęboko wytężamy pamięć i pstrykamy palcami próbując dopasować nazwisko do znajomej twarzy. Ot, drobny, stateczny pan o nienagannych manierach, które pozwalały mu wywrzeć pozytywne wrażenie na otaczających go damach, pozbawiony jednak przebojowości, która pozwoliłaby mu brylować w towarzystwie. Kiedy ogląda się jego archiwalne fotografie, trudno uwierzyć, że we francuskiej kulturze człowiek ten może zajmować miejsce, które u Anglików przeznaczone zostało Kubie Rozpruwaczowi. Słowem – być pierwszym seryjnym mordercą nowej ery, symbolem zmian jakie zaszły w świecie wraz z ostatecznym upadkiem tradycyjnego społeczeństwa.

niedziela, 6 grudnia 2009

Wywiad: Marvano

"CHCĘ BYĆ TWÓRCĄ, A NIE ODTWÓRCĄ" - ROZMOWA Z MARVANO


Belgijski rysownik i scenarzysta komiksowy opowiada o swych wrażeniach z pobytu w Polsce, planach na przyszłość, artystach, którzy wywarli na niego wpływ, i dziwnym wynalazku zwanym „lektorem”.

Marvano – twórcę znanego ze współpracy z Joe Haldemanem przy okazji „Wiecznej Wojny”, „Wiecznego Pokoju” i „Dallas Barr” oraz ze swego autorskiego projektu „Berlin” – spotkałem zupełnym przypadkiem na dworcu kolejowym w Łodzi, tuż po zakończeniu 20. Międzynarodowego Festiwalu Komiksu.

Obliczywszy naprędce prawdopodobieństwo takiego spotkania, postanowiłem wykorzystać to niewyobrażalne zrządzenie losu i przeprowadzić z nim rozmowę. Po krótkiej wymianie kurtuazyjnych zwrotów, rozpoczętej od nieśmiertelnego „Hello, Mr. Marvano?”, dowiedziałem się, że obaj zmierzamy do Krakowa, a sam artysta będzie zachwycony, mogąc podczas podróży z kimś porozmawiać. W ten oto sposób rozpoczął się wywiad, przeprowadzony w iście partyzanckich warunkach – naszym słowom akompaniował jazgot tłoków, wokół nas dokonywał się exodus podróżnych, a światła w wagonach nader często odmawiały posłuszeństwa. Sam artysta okazał się niezwykle otwartym, sympatycznym człowiekiem, który mimo estymy jaką cieszy się na świecie, nie zatracił nic ze swojej naturalności.

Naszą rozmowę chciałbym rozpocząć od nieco banalnego pytania, które zapewne słyszał Pan już dzisiaj przynajmniej kilkanaście razy. Niemniej jednak niech formalności stanie się zadość: jak podobała się Panu 20. edycja Międzynarodowego Festiwalu Komiksu?

Było cudownie. Jak zwykle zresztą w waszym kraju. Na festiwalu w Łodzi jestem już drugi raz, byłem również gościem na jednym z waszych konwentów science-fiction [mowa o Polconie z 2007 roku – D.G.]. Wasz kraj i jego mieszkańcy bardzo mi się podobają, tak więc chętnie ponownie tu wrócę.

czwartek, 26 listopada 2009

Pati Yang "Faith, Hope and Fury"

Choć „Faith, Hope And Fury” krążkiem legendarnym raczej się nie stanie, nie zmienia to faktu, że na półki sklepowe trafił album naprawdę dobry.

Po czterech latach, jakie minęły od wydania doskonałego „Silent Treatment”, Pati Yang postanowiła uraczyć swoich słuchaczy nowym krążkiem. O płycie stało się głośno na długo przed tym nim ujrzała światło dzienne. Do fanów docierał szereg informacji, w których niczym mantra przewijało się słowo „legendarny” w różnych jego wariacjach i deklinacjach. Album miał więc powstawać w legendarnym studiu, założonym przez legendarnego producenta George’a Martina, a w pracy nad nim mieli brać udział nie mniej legendarni muzycy. 27 marca każdy mógł przekonać się jaki jest efekt końcowy wytężonej pracy piosenkarki. I choć „Faith, Hope and Fury” krążkiem legendarnym raczej się nie stanie, nie zmienia to faktu, że na półki sklepowe trafił album naprawdę dobry, o lata świetlne pozostawiający w tyle to, co w naszym kraju jest obecnie produkowane. Pati Yang, będąca naszym muzycznym „towarem eksportowym”, po raz kolejny udowodniła, że kariera na tak zwanym „Zachodzie”, nie musi ograniczać się do przygrywania rozsianej po całym świecie Polonii. W przeciwieństwie do takiej Edyty Górniak, która ostatnimi laty słynie jedynie ze swojego nadęcia, Pati długoletni pobyt w UK wyraźnie służy.

środa, 25 listopada 2009

"W Azji" Tiziano Terzani

Orient, będący dla człowieka Zachodu ucieleśnieniem egzotyki, od wieków fascynował i przyciągał. Terzani odczarowuje nam ten świat, pokazując kontynent pełen sprzeczności, w którym pięknu ciągle towarzyszy terror.

Spośród wszystkich magicznych słów, jakimi kiedykolwiek posłużył się człowiek, „co” posiada największą moc. Co znajduje się za tamtym lasem?. Co stanie się, jeżeli połączę siarkę z saletrą?. Co sprawia, że morskie fale raz to wdzierają się w głąb lądu, innym zaś razem powracają do miejsca, z którego przybyły? Co to za punkty jaśnieją na niebie? Niektórym zajmie to kilka minut, innym całe stulecia, lecz wszystkie tego typu pytania, prędzej czy później, przerodzą się w odpowiedzi. W pewnym sensie, dzieje ludzkości są historią stopniowego kurczenia się obszaru nieznanego. Nieprzypadkowo, na długo przed wynalezieniem druku, telewizji i Internetu, ludzie gromadzili się w wolnych chwilach wokół paleniska i popijając chmielem przygryzane mięsiwo, zasłuchiwali się w opowieściach cudzoziemców, podróżników i bajarzy, którzy zawitali na ich ziemie. Choć tęsknota za nieznanym pozostawała, większość z nich nigdy nie zdecydowała się wyruszyć w świat, podejrzewając – całkiem zresztą słusznie – że za „tamtym lasem” najpewniej znajduje się miejsce, w którym po głowie dostać łatwiej, niż w rodzimej wiosce. Istnieli jednak ludzie, którzy, gnani pędem do wiedzy, nie bacząc na niewygody i niebezpieczeństwa, ruszali w świat, by na mapach znaczyć nie odkryte dotąd lądy. Do grona tych niespokojnych duchów należał Tiaziano Terzani, zapiski z jego wędrówek znalazły się zaś w wydanej niedawno książce „W Azji”.

wtorek, 24 listopada 2009

"Berlin" Marvano

Pierwszy autorski projekt Marvano, w perfekcyjny sposób łączący ze sobą kawał historii XX wieku z fikcją literacką, to koronny argument za tym, by Belga przestać postrzegać jako „rysownika od Haldemana”, a zacząć jako „twórcę trylogii berlińskiej”.

Polskim miłośnikom komiksu Mark Van Oppen, skrywający się pod pseudonimem Marvano, znany jest przede wszystkim jako długoletni współpracownik Joe Haldemana. Belgijski ilustrator i amerykański pisarz science-fiction wspólnymi siłami przenieśli na karty komiksu dwie najsłynniejsze powieści tego drugiego – „Wieczną Wojnę” i „Wieczny Pokój” oraz stworzyli serię „Dallas Barr” będącą rozwinięciem uniwersum wykreowanego na potrzeby książki „Buying Time”. Niestety, przez długie lata dorobek Marvano, wykraczający poza działalność w tym tandemie, stanowił dla większości polskich czytelników wielką niewiadomą. Trudno dziwić się więc, że choć na Zachodzie jest on postrzegany jako artysta niezależny, angażujący się we współpracę z innymi scenarzystami, to nad Wisłą traktuje się go przede wszystkim jako „rysownika od Haldemana”. Oto jednak na naszym rynku pojawił się album, co do którego nie ma wątpliwości, że sytuację tę odmieni. „Berlin”, bo o nim mowa, stanowi bowiem pierwszy w pełni autorski projekt Marvano, w którym artysta dał się poznać nie tylko jako doskonały grafik, ale i kompetentny scenarzysta.


niedziela, 22 listopada 2009

Civil Religion a amerykańskie kino głównego nurtu

I. „Co nas drażni w amerykańskim kinie?”, czyli: tytułem wstępu.

Gdy przyjrzeć się ogólnodostępnym polskim portalom filmowym pod kątem amerykańskich produkcji główno-nurtowych można dostrzec ciekawą zależność – niesłabnące zainteresowanie tego typu kinematografią połączone z intensywną jej krytyką. Krytyka ta nie odnosi się - o dziwo - do wszystkich aspektów hollywoodzkiego kina będących konsekwencją jego przynależności do szerszej kategorii kultury masowej. Wzburzenia zwykle nie budzą: niewiarygodny portret psychologiczny bohaterów, efekciarstwo, szereg nielogiczności, czy w końcu łopatologiczna konstrukcja filmu – one co najwyżej lekko irytują. Prawdziwe larum podnoszone jest w odniesieniu do jednej, szczególnej cechy kina zza wielkiej wody, mianowicie do jego „amerykańskości”. Na ową „amerykańskość” składają się: nadmierny patos, nieustanne machanie flagami oraz przesadna ilość czegoś, co określić można – kolokwialnie i dosadnie, aczkolwiek niezwykle trafnie – mianem bogoojczyźnianego bełkotu. Istnieje – ba, całkiem dobrze sobie radzi – szereg reżyserów, którzy z ich chronicznego nadużywania uczynili swój znak rozpoznawczy. Nietrudno odgadnąć, że wszystkie z wyżej wymienionych elementów wiodą prym w rozlicznych wariantach kina epickiego (począwszy od jego nurtu wojennego, na science-fiction skończywszy) – w końcu nic tak nie sprzyja łopotaniu sztandarów jak chwila śmiertelnego zagrożenia, a i nie ma lepszego momentu na wygłoszenie płomiennej inwokacji do Boga i Ojczyzny niż kiedy stoi się na truchłach wrogów z pozoru nie do zwyciężenia. „Amerykańskość” nie kończy się na kinie epickim - drugim jej bastionem są dramaty sądowe. Brak świstu pocisków rekompensowany jest tu walką słowną, najeźdźcy zagrożeniem wewnętrznym, a fizyczna anihilacja zostaje zastąpiona ryzykiem zniszczeniem jedynego słusznego amerykańskiego stylu życia. Tyle o różnicach – liczba flag i płomiennych przemówień pozostaje ta sama.

wtorek, 17 listopada 2009

Muariolanza "Wszystko będzie inaczej"

Jak wskazuje samy tytuł wydawnictwa w muzyce Muariolanzy sporo się zmieniło. Krążek wypełniają kompozycje melodyjne i przystępne, przy czym nadal niełatwe do zagrania, pełne urozmaiceń i muzycznych smaczków.

Trzeci krążek Muariolanzy zadaje kłam stwierdzeniu, jakoby muzyka jazzujących zespołów nie mogła obejść się bez długich eskapad w rejony totalnej improwizacji, a jazzujący muzyk uschnąłby ze smutku, gdyby nie dane było mu w każdym utworze zaprezentować popisowych solówek. Choć na "Wszystko będzie inaczej" nie zabrakło drobnych wycieczek, we wszystkich kompozycjach są one wyraźnie podporządkowane głównemu tematowi. Samym muzykom nie zabrakło okazji do tego, by wykazać się umiejętnościami, w większym jednak stopniu niż poszczególnych utworów, dotyczy to przestrzeni całej płyty. Godne to pochwały – a i w środowisku nie takie znowu częste – jest to, że egoizm muzyczny poszczególnych członków zespołu został przystopowany. Dzięki temu wsłuchując się w dźwięki albumu, ma się wrażenie obcowania z dziełem prawdziwie kolektywnym, nie zaś tylko wspólną inicjatywą przypadkowych solistów.

niedziela, 15 listopada 2009

"Kajtek i Koko - Poszukiwany Zyg-Zak" Janusz Christa

Siódma odsłona serii zebranych opowieści Janusza Christy to nie tylko solidny kawał polskiej historii komiksu, ale również dobra rozrywka dla całej rodziny.

Gdyby na początku lat 90-tych przeprowadzić uliczny sondaż i zapytać losowo wybrane osoby o to, z czym kojarzy im się słowo „komiks”, większość odpowiedzi krążyłaby zapewne wokół postaci Janusza Christy. Może niewielu potrafiłoby zidentyfikować go z imienia i nazwiska, spora część zagabywanych miałaby też trudności z przypomnieniem sobie imion stworzonych przez niego bohaterów, niemal każdy jednak przywołałby z zakamarków pamięci obraz dwóch wojów, broniących swego grodu przed zakusami niecnych zbójcerzy. Przygody Kajka i Kokosza oddziaływały na wyobraźnię kilku pokoleń Polaków jeszcze długo po roku 1990, kiedy to ukazał się ostatni poświęcony im album. Trudno się temu dziwić, wszak jest to szczytowe osiągnięcie Christy – komiks, w którym każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Najmłodsi odnaleźli w nim bajkowy świat i slapstickowy humor, starsi pierwszorzędny humor słowny i sytuacyjny, ukraszone domieszką absurdu, najstarsi zaś zrywali boki ze śmiechu odkrywając – z każdym albumem coraz gęściejsze – nawiązania do socjalistycznych realiów.

wtorek, 10 listopada 2009

"Rock'n'Rolla" Guy Ritchie

Nie czas na eksperymenty, pora wrócić do korzeni – tak streścić można ideę, jaka przyświecała Ritchiemu podczas prac nad jego ostatnim filmem.

Kiedy w 1998 roku, za sprawą „Porachunków”, Guy Ritchie został okrzyknięty mianem brytyjskiego Quentina Tarantino, wszystko wskazywało, że tego młodego reżysera czeka świetlana przyszłość. Zachęcony sukcesem zakasał rękawy i wziął się do pracy nad kolejnym filmem. W „Przekręcie” wykorzystał wszystko, to co sprawiło, że jego debiut spotkał się z tak przychylnym przyjęciem. Za pomocą iście altmanowskiej narracji połączył szereg interesujących postaci, które zaplątał w kryminalną intrygę podlaną sosem brytyjskiego humoru. „Przekręt” z miejsca stał się filmem kultowym, który zagwarantował reżyserowi awans do ścisłej czołówki twórców kina rozrywkowego oraz mały bonus w postaci małżeństwa z Madonną.

Na tym etapie kariery Ritchie słusznie zauważył, że kręcąc dalsze wariacje na temat „Porachunków” szybko zostanie zaszufladkowany. Postanowił więc spróbować swych sił w innym typie kina. Niestety dwa jego kolejne filmy okazały się tak artystycznymi jak i finansowymi porażkami. W ubiegłym roku reżyser podjął próbę ożywienia swojej kariery. Tym razem dla eksperymentów nie miało być miejsca. Recepty na sukces upatrywał w powrocie do sprawdzonej formuły. Tak narodziła się wizja filmu „Rock’n’Rolla”, który trafił właśnie na polski rynek DVD.

poniedziałek, 9 listopada 2009

"Neuromancer" William Gibson

Nie codziennie ma się przyjemność obcować z lekturą, która stworzyła nowy gatunek. Można nie polubić, wstyd nie znać.

W pierwszej połowie lat 80-tych ARPA-NET nadal dostępny był jedynie dla wojskowych i uczonych, Jaron Lanier nieśmiało formułował pierwsze koncepcje wirtualnej rzeczywistości, a na rynku królowały komputery wyposażone w procesory o częstotliwości 1 MHz i pamięć rzędu 64 kilobajtów. W tym samym czasie William Gibson marzył o globalnej cyberprzestrzeni, deckach umożliwiających odbieranie wszelkich możliwych informacji w uproszczonej postaci audio-wizualnej, technologiach pozwalających na zapis umiejętności, wspomnień i osobowości ludzi na kostkach pamięci RAM, oraz o Sztucznych Inteligencjach zyskujących samoświadomość i próbujących wyrwać się z okowów jakie stworzyli im ich twórcy. A wszystkie te marzenia słowem się stały i stworzyły cyberpunk.

Na technologii cyberpunk jednak się nie kończy. O wiele ważniejsze są tu relacje społeczne. Cyberpunk to świat rządzony przez wielkie korporacje, które dawno już stłamsiły państwa narodowe, na gruncie których wyrosły. W wytwarzanym przez nie porządku społecznym najważniejsza jest informacja, o którą toczą bezpardonową walkę. Banki pamięci przejęły funkcje Kopalń Salomona, Wysp Skarbów i Fortów Knox, a mechaniczne pułapki, które starali się przechytrzyć bohaterowie naszej młodości, zostały zastąpione przez Logiczne Oprogramowania Defensywne. Nic więc dziwnego, że na przestrzeni ostatnich lat William Gibson niejednokrotnie podkreślał, że w sensie technologicznym cyberpunk już istnieje. Jest tu i teraz – w mikrochipach, satelitach, liczonych w terabajtach pojemnościach przenośnych dysków i miniaturowych kamerach cyfrowych. Technologia nie stanowi już żadnej przeszkody, a stworzony przez niego świat nie zaistniał jedynie w sensie społecznym. Czy aby na pewno jest on jednak tak daleko? Od kilku dekad poważani socjologowie i futurologiczni szamani niczym jeden mąż powtarzają tezy o narodzinach społeczeństwa post-przemysłowego. Diagnoza jaką na kartach „Trzeciej Fali” postawił Alvin Toffler, nie jest wcale tak odmienna od koncepcji Gibsona. Nieco mniej sensacyjna, to prawda, ale ogniskująca wokół tych samych tematów – społeczeństwa opartego na informacji. Podstawową siłą świata, jakim stworzył go Gibson i jaki na jego podobieństwo tworzy rzesza naśladowców, jest umiejscowienie go w niedalekiej przyszłości – czasie na tyle odległym by można było przyjąć do wiadomości zmiany jakie zaszły w jego obrębie i na tyle bliskim by dały się wyprowadzić z obecnego stanu rzeczy.

sobota, 7 listopada 2009

Niech moje koszmary staną się i waszymi: H.R. Giger

W futurystycznym cyklu "Biomechanoidy" Giger dawał wyraz zarówno swej fascynacji biologicznością człowieka, jak również obawom i nadziejom związanym z postępującym rozwojem technologicznym.

„Niedochodowa” – takim przymiotnikiem ojciec H.R. Gigera zwykł określać sztukę. Stateczny aptekarz, niemal przez całe życie nie mógł zrozumieć, dlaczego jego syn, zamiast pójść w ślady ojca, zapragnął zostać artystą. Dlatego też przy każdej okazji powtarzał mu, że uprawiając współczesną sztukę nigdy nie zarobi nawet na skromne utrzymanie. Przyszłość zweryfikowała jego poglądy pokazując, że artysta wcale nie musi być głodnym, by być wiarygodnym. Twórczość Gigera stanowi bowiem jeden z najznamienitszych przykładów udanego mariażu sztuki i biznesu.

Hans Reudi Giger urodził się 5 lutego 1940 roku w Chur w Szwajcarii. Ironią losu jest, że jedna z najbardziej rozpoznawalnych osobowości szwajcarskiego świata sztuki najmłodsze lata lata swojego życia spędziła w mieście, w którym określenie „artysta” było terminem obelżywym, łączącym pojęcia pijaka, kobieciarza, wagabundy i prostaka. Nic więc dziwnego w tym, że jeszcze długo po osiągnięciu pierwszych sukcesów na arenie międzynarodowej, nie potrafił do swej działalności przekonać ojca. Giger senior udzielając w roku 1976 wywiadu do filmu „Giger’s Necronomicon” swą wypowiedź rozpoczął tymi słowami: „Zdumiewa mnie, że spłodziłem tak zwanego artystę”.

wtorek, 3 listopada 2009

"Wieczna Wojna" Joe Haldeman & Marvano

Wojenne doświadczenia autora przybrane zostały w szaty science-fiction, po czym doskonale przetłumaczone na język komiksu. Warto przeczytać.

Wojna w Wietnamie była traumatycznym doświadczeniem dla całego pokolenia Amerykanów. Młodzi ludzie, którzy nie uratowali się ucieczką do Kanady bądź nie skryli się w komunach hipisowskich, wrócili do kraju z bagażem wspomnień, które większości z nich miały towarzyszyć do końca ich dni. Ci, na których wojna odcisnęła największe piętno, nigdy nie powrócili już do normalnego życia – pogrążali się w alkoholowo-narkotykowym amoku, wegetowali gdzieś na granicach społeczeństwa, popadali w obłęd lub popełniali samobójstwo. Joe Haldeman należy do grona szczęśliwców, którym udało się uporać z syndromem „powrotu”. Poradził sobie jednak w niekonwencjonalny sposób – w ramach terapii pisał książki, w których w konwencję science-fiction ubierał swoje wietnamskie doświadczenia. W ten sposób narodziło się jego największe dzieło – „Wieczna Woja”, powieść uhonorowana w 1975 roku nagrodami Nebulla i Hugo, której sława rychło wykroczyła poza hermetyczny świat fantastyki. W 1980 roku Haldeman napotkał na swej drodze Marvano, młodego holenderskiego rysownika, który zaproponował mu stworzenie komiksowej adaptacji powieści. Pisarz pomysł podchwycił i osiem lat później historia opowiedziana w książce przeżyła swój renesans.

poniedziałek, 2 listopada 2009

"Faktotum" Charles Bukowski

Jak zwykle w przypadku Bukowskiego, nie sposób odgadnąć co w książce jest wątkiem autobiograficznym a co fikcją literacką. Nie jest to jednak szczególnie istotne. Ważne, że czyta się wybornie.

Charles Bukowski, choć należy do grona najwybitniejszych dwudziestowiecznych pisarzy amerykańskich, przez wiele lat był w Polsce praktycznie nieznany. Tworzył on bowiem książki, które w poprzednim systemie nie miały prawa funkcjonować na rynku wydawniczym. Nie chodzi tu nawet o kwestie polityczne i przybierającą kuriozalne postaci troskę o moralność socjalistycznego obywatela, lecz o to, że autor opisywał zupełnie obcą rzeczywistość, zaś jego bohaterowie borykali się z niezrozumiałymi problemami i buntowali przeciw światu, który dla przeciętnego Polaka był wtedy spełnieniem marzeń. Paradoksalnie, szanse na to by Bukowski znalazł w naszym kraju uznanie, zmniejszyły się jeszcze bardziej po 1989 roku. Eksplozja wolnego rynku, zachłyśnięcie się pojęciem „kariery” i wszechobecna propaganda aktywności, nie sprzyjały zaczytywaniu się w powieściach o społecznych wydrzutkach, podnoszących bierność do rangi cnoty. Wartość prozy Bukowskiego polski czytelnik mógł w pełni docenić dopiero w momencie, w którym zakończył się „boom na kapitalizm”. Największą zasługą wydawnictwa Noir Sur Blanc jest więc nie to, że zdecydowało się Bukowskiego wydawać, lecz to, że zdecydowało się wydawać go w odpowiednim momencie.

niedziela, 1 listopada 2009

"Kruk IV" Lance Mungia

Heterogeniczna pod względem rasowym grupa satanistów dokonuje rytualnego mordu na indiańskiej szamance i jej kochanku, recytując przy tym zaklęcia w języku angielskim z książki opatrzonej ilustracjami żywcem wyjętymi z kolekcji grafik pop-artowego artysty średniego pokroju. W tym samym czasie Alister Crowley przewraca się w grobie, a my zastanawiamy się dlaczego ktoś mógłby chcieć robić coś równie bzdurnego. Cóż… Różnorodność pobudek przyświecających działaniom poszczególnych członków grupy, jest wprost imponująca: zemsta za śmiertelną chorobę, zemsta za śmierć braci, i w końcu chęć przywołania Lucyfera (w celu dokonania krwawej zemsty, za śmierć ojca, odrzucenie i całą resztę).

Pech chce, że wspomniana szamanka należy do plemienia posiadającego dosyć rozbudowaną sferę sacrum: poza praktykowaniem oczywistej wiary protestanckiej, wierzą również w Kruka. Czym jest owy Kruk, na dobrą sprawę ciężko powiedzieć. Fuzją indiańskich odpowiedników Charona, Azraela oraz Furii? Któż to (poza członkami wiadomego plemienia) może wiedzieć. Nie jest to zresztą szczególnie istotne, a im mniej zadamy pytań tym szybciej dotrzemy do naprawdę ważnego wątku.

czwartek, 29 października 2009

Prząśniczki "Pokolenie Wigry III"

Choć dokonania muzyków mają teraz szansę trafić do szerszego grona, to nadal ta sama bezpardonowa alternatywa.

Melduję, że prząśniczki odeszły od swych wrzecion, chwyciły w ręce instrumenty i dokonały zintensyfikowanego ataku na błony bębenkowe. Po 14 latach bytowania w undergroundzie, niepokorni łódzcy muzycy wydali swą pierwszą płytę długogrającą. Fanów należy jednak uspokoić, a zapał krytyków do zachłyśnięcia się świętym gniewem przyhamować. Choć dokonania muzyków mają szansę trafić do szerszego grona odbiorców, nie oznacza to jednak, że zespół wystąpi na festiwalu w Sopocie. To nadal ta sama bezpardonowa alternatywa.

„Pokolenie Wigry III” zaczyna się od dowcipu z brodą. Oto bowiem techniczny zespół przygrywa siermiężną punkową nutę, co w 2009 roku bawi już średnio. Na szczęście dalej jest już tylko lepiej. Prząśniczki dokładają wszelkich starań, by uniknąć zaszufladkowania w konkretnym gatunku muzycznym – łączą rock we wszystkich jego postaciach z jazzem, folkiem, muzyką filmową, bluegrassem i noisem. W ich utworach brutalizm miesza się z finezją, a wszystko to suto ukraszone jest starą, dobrą improwizacją.

środa, 28 października 2009

"Popioły Czasu: Powrót" Kar-Wai Wong

„Popioły czasu”, pomimo tego, że zostały przybrane w strój wuxia, nie różnią się tak wiele od innych produkcji Kar-Wai Wonga. Choć metropolia zastąpiona została pustynią, największą bolączką bohaterów pozostała samotność.

W momencie premiery „Popiołów Czasu”, Kar-Wai Wong był jeszcze młodym, obiecującym reżyserem, który zwrócił na siebie uwagę za sprawą mrocznego melodramatu „Dni naszego szaleństwa”. Czternaście lat później był on już artystą o światowej renomie, który wypracował sobie własny, z łatwością rozpoznawalny, styl kręcenia filmów. Na swoim koncie miał wtedy dziewięć pełnometrażowych filmów, w tym jeden anglojęzyczny, oraz szereg nagród i wyróżnień takich jak César za „Spragnionych miłości”, dwie Europejskie Nagrody Filmowe dla najlepszego filmu spoza Europy, czy wyróżnienie dla najlepszego reżysera na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes za „Happy Together”.

Mając tak ugruntowaną pozycję w świecie filmowym Wong podjął sentymentalną podróż powrotną do swojego filmu z 1994 roku, przygotowując jego odświeżoną wersję. Zamiast jednak ograniczyć się jedynie do remasteringu, reżyser dokonał powtórnego montażu, usunął kilka scen, przekształcił kilka innych, zamienił ścieżkę dźwiękową oraz wprowadził plansze z chińskimi ideogramami informującymi widza o zmianach pór roku, mające za zadanie podkreślenie pewnej cykliczności opowiadanej historii. Tak oto powstały „Popioły Czasu: Powrót”.

niedziela, 25 października 2009

Wywiad: Karol Wiśniewski ("New British Comics")

Karol Wiśniewski, wydawca niezależnej antologii „New British Comics”, mówi o sytuacji komiksu brytyjskiego na polskim rynku wydawniczym, żmudnym - acz satysfakcjonującym - procesie powstawania antologii oraz o... kulturze kontaktów.

Jesteś wydawcą antologii o nazwie „New British Comics”, prezentującej najnowsze dokonania brytyjskiego komiksu. Czy mógłbyś powiedzieć naszym czytelnikom, czym jest owa antologia, jakiego rodzaju prace są w niej prezentowane?

Jak zostało to chytrze zaszyfrowane w samym tytule, antologia prezentuje nowe brytyjskie komiksy. (śmiech) Zbiorek nie ma żadnego motywu przewodniego, tak więc jest tam miejsce i na totalny underground, i na komiksy akcji, czy też dziwaczny, ale uroczy brytyjski humor. Każdy komiks na poziomie ma u nas szansę się pojawić. W drugiej odsłonie „New British Comics” swoje prace opublikowało łącznie 19 twórców, którzy z ledwością pomieścili się na 84 stronach. Wszystkich zainteresowanych szczegółami dotyczącymi tego wydawnictwa, zapraszam pod adres: www.newbritishcomics.blogspot.com.

"Saga o Potworze z Bagien - Miłość i Śmierć" Alan Moore

Moore przekształcił sztampową rysunkową opowiastkę grozy w wielopłaszczyznową opowieść o poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi.

Komiks, podobnie jak wcześniej kino, przez dziesięciolecia próbował zerwać ze swym negatywnym wizerunkiem pośledniejszej – jarmarcznej wręcz – rozrywki. O ile za sprawą twórców takich jak Dreyer, Lang, Eisenstein, Murnau, von Stroheim czy nawet Griffith, dzieci celuloidowej taśmy dość szybko zapewniły sobie miejsce w kulturowym panteonie, to owoce deski kreślarskiej, tuszu i list dialogowych jeszcze długo funkcjonowały na marginesie sztuki, postrzegane jako siermiężne produkty, których czytanie przystoi osobom do lat piętnastu włącznie. Od niemal trzydziestu lat komiks nie musi jednak udowadniać, że jest medium zdolnym do artykułowania poważnych treści i że na jego łonie rodzić mogą się arcydzieła. Po tym jak „Maus” Arta Spiegelmana otrzymał nagrodę Pulitzera, „Strażnicy” Alana Moore’a znaleźli się na liście najważniejszych dzieł literackich XX wieku według magazynu „Times”, a „Sandman” Neila Gaimana uhonorowany został „Word Fantasy Award”, kurczowe trzymanie się przeciwstawnego poglądu zakrawa już tylko na ignorancję.

Choć „Saga o Potworze z Bagien” na takie wyżyny kunsztu się nie wspina, jest dziełem obok którego nie sposób przejść obojętnie. Alan Moore udowodnił nim bowiem, że komiks jest tworzywem niezwykle podatnym na kształtowanie, na którym osobowość artysty odciska silne piętno. Seria ta dobitnie pokazuje, że granica między komiksowym czytadłem a komiksem pretendującym do miana sztuki jest niezwykle płynna. Brytyjski scenarzysta przekształcił sztampową rysunkową opowiastkę grozy w wielopłaszczyznową historię, w której horrorowa estetyka jest jedynie punktem wyjścia do snucia metafizycznej opowieści o poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi. Na tym polu nie był zresztą odosobniony – lata 80. stanowią dla komiksu epokę, w której scenarzyści w iście derridowskim stylu dokonali dekonstrukcji rzeszy komiksowych bohaterów, a której opus magnum stanowił perfekcyjny „Powrót Mrocznego Rycerza” autorstwa Franka Millera.

sobota, 24 października 2009

"Lituma w Andach" Mario Vargas Llosa

O „Litumie w Andach” powiada się, że to najbardziej peruwiańska z książek Llosy i trudno nie zgodzić się z tą opinią. Pisarzowi udało się jednak stworzyć coś więcej – książkę, która jest w stanie zainteresować czytelnika dalekiego od fascynacji iberoamerykańską literaturą.

Przyznaniu literackiej nagrody Nobla każdorazowo towarzyszą kontrowersje, w debacie publicznej niczym ten cymbał grzmiący rozbrzmiewa pytanie o słuszność decyzji podjętej przez Komitet. Nie inaczej było w tym roku, kiedy świat obiegła wiadomość o uhonorowaniu niemieckiej pisarki Herty Müller. Już wcześniej jednak, w licznych polskich mediach można było przeczytać krytyczne uwagi odnoszące się do dewaluacji znaczenia nagrody i nabrania przez nią politycznego charakteru. Wskazywano na to, że szanse na zdobycie palmy pierwszeństwa wśród światowych literatów są niewielkie, dla tych z kandydatów, którzy nie grzeszą nadmierną poprawnością polityczną i którym światopogląd lewicowy nie jest – delikatnie mówiąc – szczególnie bliski. W gronie tych twórców jednym tchem wymieniano nazwiska takie jak Philip Roth, Milan Kundera, czy właśnie Mario Vargas Llosa. I choć peruwiański pisarz nie kryje się ani ze swoim światopoglądem, ani niechęcią do lewicy, rozpatrywanie jego twórczości jedynie w tych kategoriach, jest dla niego niezwykle krzywdzące. By móc się o tym przekonać, wystarczy sięgnąć książkę „Lituma w Andach”.

piątek, 23 października 2009

Wywiad: Suavas (Prząśniczki)

"MUZYKA TO DWANAŚCIE DŹWIĘKÓW I NIESKOŃCZONA ILOŚĆ ICH KOMBINACJI"

Zdjęcie promocyjne zespołu, fot. Anita Andrzejczak

Przed trzema miesiącami światło dzienne ujrzał długo oczekiwany debiut Prząśniczek – "Pokolenie Wigry III". Nim do tego doszło, przez czternaście lat działaliście w podziemiu, wydaliście trzy materiały demo (dwa materiały demo i jedną EP-kę – by być ścisłym) i zagraliście pokaźną liczbę koncertów. W światku polskiej muzyki alternatywnej byliście więc już dość rozpoznawalni, a wasza historia na pewno nie wpasowuje się w szablon: "pojawili się znikąd, ich twórczość znana był tylko ich matkom i przyjaciołom, wchodzą do studia i nagrywają płytę". Czy mógłbyś przybliżyć naszym czytelnikom historię powstania waszego pierwszego – i mam nadzieję, że nie ostatniego – długogrającego krążka?

Na wstępie witam serdecznie czytelników portalu. Co do pytania, to początek rozmów na temat wydania oficjalnej płyty można datować na przełom roku 2005 i 2006. Niestety, różne czynniki – głównie perypetie ze studiem Tymona (jego przenosiny) – powodowały, że zaczęło się to niebezpiecznie przeciągać. Na początku 2008 roku postanowiłem, że płytę nagramy w Studio im. Toma Waitsa w Porażynie, w którym dwa lata wcześniej nagrywaliśmy demo. Miejsce (leśna głusza), sprzęt (głównie analogowy), atmosfera i podejście oferowane przez Szymona Swobodę (właściciela i realizatora) spowodowały, że był to jedyny słuszny wybór.

wtorek, 20 października 2009

"Niezwykła podróż Pomponiusza Flatusa" Eduardo Mendoza

Żonglerka konwencjami i gatunkowy miszmasz, suto okraszone humorem. Receptura doskonała? Nie, jeśli brakuje w tym pasji.

Bohaterem „Niezwykłej podróży Pomoniusza Flatusa” jest trzeciorzędny orator i fizjolog, który, natchniony księgami Pliniusza Starszego i jemu podobnych fantastów, przemierza rubieże Cesarstwa Rzymskiego w poszukiwaniu wód mądrości i życia. Skutkiem tych eskapad jest zwykle biegunka, a zgłębiana przez niego mądrość rzadko wybiega poza wiedzę na temat funkcjonowania układu trawiennego. Pomponiusza poznajemy w momencie, gdy, dręczony dolegliwościami gastrycznymi, trafia do targanego wewnętrznymi niesnaskami Nazaretu, którego lud kolejno przygotowuje się na nadejście Mesjasza lub wypędzenie Rzymian, a czasem nawet na te dwie rzeczy jednocześnie. Na miejscu, skuszony nagrodą, podejmuje się przeprowadzenia śledztwa w sprawie zabójstwa, którego miał się jakoby dopuścić lokalny cieśla o imieniu Józef. Od tej pory bohater będzie przemierzał ulice Nazaretu w towarzystwie syna oskarżonego – dwunastolatka o imieniu Jezus. W przerwach pomiędzy kolejnymi przesłuchaniami nasz filozof postara się wpoić nad wyraz rozgarniętemu chłopcu kilka mądrości życiowych, takich jak ta, że tylko durnie myślą, że ostatni będą pierwszym, oraz że kiedy niewinny człowiek umiera dla zbawienia innego człowieka, świat wcale nie staje się lepszy, lecz – wręcz przeciwnie - przyzwyczaja się, że tak można.

poniedziałek, 19 października 2009

"Sensorry "38:06"

Biodro Records ma w tym roku szczęście do debiutów. Jeszcze nie tak dawno zachwycałem się świetnym krążkiem Prząśniczek, a tu ponownie przychodzi mi pochylić czoła przed kolejnym zespołem z katalogu trójmiejskiej wytwórni. Oto bowiem niemal równolegle do wyjadaczy ze świata łódzkiego undergroundu na półki sklepowe trafił pierwszy oficjalny album śląskiego kwintetu Sensorry.

Jak wieść gminna niesie, debiutancki krążek Ślązaków rodził się w bólach. Pierwsze podejście - przed dwoma laty - zakończyło się fiaskiem, a skład zespołu uległ przetasowaniu. Zmiany towarzyszyły zresztą Sensorrom niemal od początku ich funkcjonowania. W zamierzchłej przeszłości (to znaczy: Roku Pańskim 2003) w skład formacji wchodziło muzyków trzech, lecz od tego czasu ich liczba wzrasta w ciągu arytmetycznym. Zespół sam zresztą żartuje, że jeżeli tendencja ta się utrzyma, to w roku 2020 będą występować w pełnym składzie orkiestrowym. Skoro była już mowa o gminnych wieściach, wypadałoby wspomnieć i o gminnych mądrościach. Jedna z popularniejszych głosi, że choć rzeczywiście panta rei, zmiany dzielą się na te na lepsze i te na gorsze. W tym przypadku na szczęście mowa o tych pierwszych. Zespół i brzmi bowiem zdecydowanie lepiej niż na wcześniejszych demonstracyjnych utworach, a i instrumentarium zrobiło się nader imponujące. Sensorry dysponują obecnie gitarą, basem, perkusją, trąbką, saksofonami, harmonijką ustną oraz dwoma wokalami i nie boją się ich użyć.

niedziela, 18 października 2009

"Czarcia Morda" Jerome Charyn i François Boucq


Powiadają, że najlepszym materiałem na bohatera literackiego lub filmowego jest człowiek z „przeszłością”. Koniecznie w cudzysłowie. Przeszłość od „przeszłości” różni to, że tę pierwszą ma każdy z nas, druga natomiast dana jest tylko nielicznym. Zwykle jest ona tajemnicza lub mroczna, w szczególnych zaś przypadkach łączy w sobie obie te cechy. Tego typu „przeszłość” posiada bohater komiksu Charyna i Boucqa. Jurija poznajemy jako przemarznięte i zastraszone dziecko, które w ostatnich dniach II wojny światowej zostaje przygarnięte przez ukraińską chłopkę. Względny spokój, jaki staje się jego udziałem, jest jednak bardzo kruchy. Pewnego zimowego wieczora chłopiec w obronie własnej zabija męża swojej dobrodziejki i zostaje zmuszony do ucieczki. Z ciężarówki pełnej czerwonoarmistów trafia do sierocińca w Charkowie, a następnie do tajnej placówki NKWD, w której szkoli się szpiegów. Po latach treningu, zostaje wysłany do Nowego Jorku, gdzie jako uśpiony radziecki agent, wyczekuje na swoje pierwsze zlecenie.